Serce zaczęło mi walić jak młotem. Chryste, dziś rano Danny miał spotkać się z Toddem i dać mu trzy miliony dolarów! Cholera jasna! Przez głowę przebiegło mi sto myśli naraz. Coś poszło nie tak? Wpadli? Przymknęła ich policja? Nie, niemożliwe, chyba że ich śledzili. Ale dlaczego mieliby ich śledzić? A może Danny przyjechał naćpany, Todd dał mu w pysk i Carolyn chciała mnie teraz przeprosić? Nie, bzdura. Gdyby tak było, Todd zadzwoniłby sam. Ożeż kurwa! Zapomniałem uprzedzić Danny’ego, żeby nie przyjeżdżał na dragach!
Spróbowałem się uspokoić. Może to tylko zwykły przypadek, zbieg okoliczności. Uśmiechnąłem się i spytałem:
- Czy Danny coś mówił?
Kapitan Marc wzruszył ramionami.
- Trochę trudno go było zrozumieć, ale powiedział, że wszystko gra.
- Coś się stało? - wtrącił Alan. - Może w czymś pomóc?
- Nie, nie.
Odetchnąłem z ulgą. Oczywiście Alan, który też wychował się w Bayside, znał Todda równie dobrze jak ja. Ale nie powiedziałem mu, o co chodzi. Nie, żebym mu nie ufał - po prostu nie było powodu go w to wciągać. Wiedział tylko, że chcę, by Monroe Parker, jego firma brokerska, kupił kilka milionów akcji Dollar Time od niestowarzyszonego zagranicznego klienta. Mógł podejrzewać, że klientem tym jestem ja, ale nigdy by mnie o to nie spytał (byłoby to poważne naruszenie etykiety).
- To na pewno nic takiego - dodałem spokojnie. - Muszę tylko wykonać parę telefonów. Będę w sypialni. - Z tymi słowami odbiłem się od krawędzi drewnianego molo i wylądowałem na pokładzie cumującego wzdłuż nabrzeża jachtu. Zszedłem na dół, wziąłem telefon satelitarny i wybrałem numer Danny’ego.
Odebrał po trzech sygnałach.
- Alllooo? - Mówił jak Elmer Fudd.
Spojrzałem na zegarek: wpół do dwunastej. Niewiarygodne. Była środa, samo południe zwykłego roboczego dnia, a ten skurwiel się nahajcował!
- Danny, co się, kurwa, dzieje? Nawaliłeś się w pracy?
- Nie, nie, nie! Wsiąłem olne - „wziąłem wolne” - bo widziałem się z Tozzem - „Toddem” - ale się nie małtw. Poszło jak z płatka. Wszystko załatwione. Czyździudko, bez jednego śladu.
Dobrze chociaż, że nie sprawdziły się moje najgorsze obawy.
- Kto pilnuje interesu?
- Wigwam. Wszystko gła! Szalony Max tesz tam jest.
- Todd się wściekł?
- Uhm. To wałiat, gupi dłwal! Wycelował we mnie se spluwy i powiedział, że mam szczęście, że jestem twoim kumplem. Nie wolno nosić błoni. To niezgodne z pławem!
Todd wyjął spluwę? Na widoku? To nie trzymało się kupy. Owszem, był trochę szajbnięty, ale nie głupi.
- Zaczekaj, nie rozumiem. Todd wyjął spluwę na ulicy?
- Nie, nie! Dałem mu walizkę w zamochodzie. Spotkaliśmy się w centłum handlowym w Bayside, na pałkingu. Wszystko poszło jak po maśle. Byłem tam tylko sekundę, załaz pojechałem.
Boże wszechmogący, jak to musiało wyglądać! Todd w długaśnym czarnym lincolnie, Danny w czarnym kabriolecie Rolls-Royce na parkingu przed centrum handlowym w Bayside, gdzie najładniejszym samochodem jest zwykle pontiac.
- Na pewno wszystko poszło dobrze?
- Jasne, że tak! - burknął gniewnie, na co trzasnąłem słuchawką nie tyle dlatego, że byłem na niego wściekły, ile dlatego, że byłem hipokrytą i wkurzało mnie, że trzeźwy jak świnia muszę gadać z nagrzanym idiotą.
Już miałem wybrać numer Carolyn, ale ktoś mnie uprzedził. Przez chwilę przyglądałem się dzwoniącemu telefonowi, czując się jak Szalony Max, bo z każdym strasznym dzwonkiem coraz szybciej biło mi serce. Zamiast odebrać przekrzywiłem głowę i patrzyłem z pogardą na aparat.
Odebrałem dopiero po czwartym, z duszą na ramieniu i modlitwą na ustach. Chwilę później usłyszałem złowieszcze biiip, a zaraz potem głos Tanji, seksownej przyjaciółki kapitana Marca.
- Pani Carolyn Garret do pana, na drugiej linii.
Szybko zebrałem myśli i podniosłem słuchawkę.
- Carolyn? Co się dzieje? Wszystko w porządku?
- Choleha, dzięki Bogu, że naheszcie cię złapałam. Johdan, ahesztowali Todda i...
Natychmiast jej przerwałem.
- Carolyn, ani słowa więcej. Idę do automatu i zaraz do ciebie zadzwonię. Jesteś w domu?
- Tak, w domu. Zaczekam.
- Dobrze, nie ruszaj się stamtąd. Wszystko będzie dobrze, przyrzekam.
Z niedowierzaniem usiadłem na brzegu łóżka. W głowie kłębiło mi się tysiąc myśli, a każda biegła w inną stronę. Nigdy dotąd czegoś takiego nie przeżywałem. Aresztowano Todda. Todd siedział w pudle. W pierdolonym pudle! Jak to możliwe? Puści farbę? Nie, oczywiście, że nie. Kto jak kto, ale on przestrzegał omerty. Poza tym ile pozostało mu lat? Chryste, przecież biło w nim serce tego pieprzonego drwala! Sam mówił, że żyje na kredyt. Może proces opóźni się albo przeciągnie i Todd nie zdąży niczego powiedzieć... Natychmiast pożałowałem tej myśli, chociaż było w niej sporo prawdy.
Nie, musiałem wziąć się w garść. Wstałem i poszedłem do budki.
*
Na molo dotarło do mnie, że mam przy sobie tylko pięć „cytrynek”, co w tych okolicznościach było zupełnie nie do zaakceptowania. Na Long Island wracałem dopiero za trzy dni, a znowu rozbolał mnie krzyż... tak jakby. Poza tym przez cały miesiąc byłem prawdziwym aniołem - miesiąc w zupełności wystarczy.
Dlatego najpierw zadzwoniłem do Janet. Wstukując numer karty telefonicznej, zastanawiałem się, czy dzięki temu policji będzie łatwiej namierzyć mnie i podsłuchać. Ale po kilku sekundach odrzuciłem tę myśl jako absurdalną. Karta telefoniczna niczego FBI nie ułatwi. Zamiast wstukiwać numer równie dobrze mogłem wrzucać do aparatu ćwierćdolarówki, wyszłoby na jedno i to samo. Mimo to była to myśl godna człowieka ostrożnego i roztropnego, dlatego udzieliłem sobie w duchu pochwały.
- Janet - powiedział człowiek ostrożny i rozsądny. - Idź do mojego biurka, otwórz prawą szufladę, sięgnij na dno, wyjmij „cytrynki”, odlicz czterdzieści, daj je Wigwamowi i każ mu przywieźć mi je śmigłowcem. Kilka kilometrów stąd jest prywatne lotnisko, może tam wylądować. Nie mam czasu go odebrać, więc podstaw mu limuzynę...
- Spokojnie - przerwała mi Janet. - Będzie u ciebie za dwie godziny. Wszystko w porządku? Jesteś zdenerwowany.
- Nie, wszystko gra. Po prostu myślałem, że mi wystarczy, ale nie wystarczyło. Poza tym krzyż mnie boli i muszę coś wziąć. - Bez pożegnania odwiesiłem słuchawkę, ponownie ją podniosłem, zadzwoniłem do Carolyn i od razu na nią wsiadłem.
- Carolyn, czy...
- O mój Boże, muszę ci powiedzieć...
- Nie, Carolyn...
- ...co się stało! Todd...
- Carolyn...
- ...jest w aheszcie i mówi, że...
Nic z tego, musiałem wrzasnąć.
- Carrrrrrolyn!
To ją przystopowało.
- Posłuchaj, nic nie mów. Przepraszam za ten krzyk, ale nie chcę, żebyś rozmawiała z domu. Rozumiesz?
- Qui.
Nie pierwszy raz zauważyłem, że kiedy była zdenerwowana, mówienie w ojczystym języku ją uspokajało.
- Dobrze - ciągnąłem spokojnie w swoim. - Idź do najbliższego automatu i wybierz: 401-555-1665. To numer mojej budki. Zapisałaś?
- Tak - odparła, przechodząc na angielski. - Zapisałam. Zadzwonię za kilka minut. Muszę wziąć dhobne.
- Nie, wstukaj numer mojej karty telefonicznej.
Zadzwoniła pięć minut później. Odebrałem, poprosiłem, żeby przeczytała mi swój numer, odłożyłem słuchawkę, przeszedłem do sąsiedniej budki i oddzwoniłem.
Natychmiast zasypała mnie gradem szczegółów.
- ...no więc czekał na tym pahkingu i Danny w końcu przyjechał tym wielkim holls-hoyce’em tak naćpany, że omal nie pohozbijał innych samochodów. Ochroniarze zadzwonili na policję, bo myśleli, że jest pijany. A on dał pieniądze Toddowi i zahaz uciekł, bo Todd się wściekł i posthaszył go pistoletem. Ale pieniądze zostawił. Wtedy Todd zobaczył dwa hadiowozy z migoczącymi światłami, zhozumiał, co się dzieje, i wpadł do salonu wideo, żeby ukhyć bhoń w kabinie, ale tamci i tak go skuli. Potem puścili film z kamehy bezpieczeństwa, zobaczyli, gdzie jest pistolet, i go ahesztowali. Jeszcze potem poszli do samochodu i znaleźli pieniądze...