Na dworze było cudownie. Na niebie mrugały miriady jaskrawych gwiazd. Jak na grudzień było całkiem ciepło. Nie wiał nawet najlżejszy wiatr, dzięki czemu powietrze pachniało tym leśnym, trochę ziemistym zapachem, który tak bardzo kojarzy się z dzieciństwem. Przypomniały mi się noce spędzone pod gołym niebem na letnim obozie. Przypomniał mi się mój brat Robert, z którym straciłem kontakt po tym, jak jego żona zagroziła, że pozwie jedną z moich firm za molestowanie seksualne; zaprosiłem go wtedy na kolację, nawaliłem się jak głupi i nazwałem babę głupią bździągwą. Mimo to były to dobre wspomnienia - z o wiele prostszych czasów.
Do domu miałem z dwieście metrów. Głęboko odetchnąłem, delektując się zapachem. Boże, jak cudownie tam pachniało. Ta bermudzka trawa. Ten ostry zapach sosen. I tyle kojących duszę dźwięków. Nieustanne granie świerszczy. Tajemnicze pohukiwanie sów. Szum wody w tym kretyńskim stawie i wodospadzie, który sam kazałem zbudować...
Kupiłem tę posiadłość od Dicka Grassa, prezesa nowojorskiej giełdy, który był dziwnie podobny do Franka Perduego, tego od kurczaków. Wpakowałem kilka milionów dolarów w różnego rodzaju usprawnienia i udogodnienia; najwięcej pochłonął ten durny staw i wodospad, a pozostałą część supernowoczesna wartownia i system bezpieczeństwa. W wartowni przez dwadzieścia cztery godziny na dobę czuwało dwóch uzbrojonych ochroniarzy; obydwaj nazywali się Rocco. Stały tam baterie monitorów telewizyjnych, które odbierały sygnał z dwudziestu dwóch kamer rozstawionych po całej posiadłości. Każda była podłączona do czujnika ruchu i silnego reflektora, co tworzyło nieprzenikniony pierścień bezpieczeństwa.
W pewnej chwili uderzył we mnie potężny podmuch powietrza, więc podniosłem głowę, żeby zobaczyć znikający w ciemności śmigłowiec. Nie wiedzieć czemu zrobiłem kilka kroczków do tyłu. Kroczki stały się nagle krokami, kroki dziwacznymi susami, a potem... Cholera jasna, miałem kłopoty! Groził mi upadek! Odwróciłem się szybko, rozłożyłem ręce jak skrzydła i zrobiłem dwa wielkie kroki do przodu. Próbując znaleźć swój środek ciężkości, niczym łyżwiarz, który stracił równowagę, zatoczyłem się w lewo, potem w prawo i nagle... oślepiło mnie jakieś światło.
Co to, kurwa, jest? Reflektor. Broniąc się przed bólem, zasłoniłem rękami oczy. Potrąciłem czujnik ruchu i stałem się ofiarą własnego systemu bezpieczeństwa. Ból był nie do zniesienia. Oczy miałem rozszerzone od dragów, źrenice wielkie jak spodki.
A potem doznałem poniżenia ostatecznego: potknąłem się o moje własne eleganckie lakierki z krokodylowej skóry, zatoczyłem się do tyłu i upadłem na tyłek. Kilka sekund później reflektor zgasł i powoli opuściłem rękę. Przytknąłem dłonie do miękkiej trawy. Cóż za cudowne miejsce wybrałem na upadek! Byłem w tym prawdziwym ekspertem i zawsze umiałem upaść tak, żeby nie zrobić sobie krzywdy. Cała tajemnica polegała na tym, by nie napinać mięśni i po prostu się temu poddać, tak jak robią to kaskaderzy z Hollywood. Co lepsze, moje prochy - quaalude, czyli metakwalon, czyli tak zwane cytrynki - cudownie zmieniały ciało w gumę, co chroniło mnie jeszcze skuteczniej.
Odpędziłem od siebie myśl, że to właśnie przez „cytrynki” upadłem. Ostatecznie korzyści z ich łykania było tyle, że uważałem się za szczęściarza, że jestem od nich uzależniony. Bo po ilu narkotykach ma się tak cudowny nastrój, nie mając nazajutrz kaca? Przecież ktoś tak ważny jak ja - ktoś obarczony tyloma ważnymi obowiązkami - nie mógł pozwolić sobie na kaca. Prawda?
A moja żona... Cóż, chyba miała prawo zrobić mi scenę, ale czy na pewno dałem jej aż tak wielki powód do gniewu? Wychodząc za mnie, musiała wiedzieć, w co się pakuje. Musiała. Na litość boską, przecież najpierw była moją kochanką! To chyba coś mówi! A dzisiaj? Co ja takiego zrobiłem? Nic strasznego, a przynajmniej nic, co mogłaby mi udowodnić.
I tak w kółko, jak na karuzeli: mój pokręcony umysł tłumaczył, usprawiedliwiał, zaprzeczał, potem znowu tłumaczył, wreszcie zgromadziłem w sobie zdrową porcję słusznej urazy. Uznałem, że korzenie tego, co się dzieje między bogatymi mężami i ich żonami, sięgają czasów jaskiniowych, a już na pewno ery Vanderbiltów i Astorów. Istnieją swobody, pewne swobody, do których ludzie u władzy mają pełne prawo, na które sobie zasłużyli. Oczywiście nie mogłem tego powiedzieć Nadine, nie tak otwarcie. Miała skłonność do przemocy fizycznej i była ode mnie wyższa, a przynajmniej równa mi wzrostem, o co też miałem do niej pretensje.
Nagle usłyszałem cichy warkot elektrycznego wózka golfowego. Jechał do mnie Rocco Dzienny albo Rocco Nocny; zależało to od tego, kiedy się zmieniali. Tak czy inaczej któryś z nich po mnie jechał. To zdumiewające, że wszystko się tak dobrze układało, i to zawsze. Ilekroć upadłem, zawsze ktoś mnie podnosił. Ilekroć przyłapano mnie na jeździe po pijanemu, zawsze znalazł się przekupny sędzia albo policjant, który przymykał na to oko. A ilekroć straciwszy przytomność przy kolacyjnym stole, topiłem się z twarzą w zupie, zawsze była przy mnie żona, a jeśli nie ona, to jakaś życzliwa prostytutka, która ratowała mnie, stosując oddychanie usta-usta.
Jakbym był kuloodporny, cholera! Ile to razy oszukałem śmierć? Nawet tego nie zliczę. Ale czy naprawdę chciałem umrzeć? Czy poczucie winy i wyrzuty sumienia zżerały mnie do tego stopnia, że podświadomie próbowałem odebrać sobie życie? Kiedy o tym tak na trzeźwo pomyśleć, to naprawdę niesamowite. Ryzykowałem życie tysiące razy i zawsze wychodziłem z tego bez najmniejszego uszczerbku, bez choćby jednego zadrapania. Prowadziłem po pijanemu, latałem naćpany, chodziłem po parapecie, nurkowałem nawalony i kompletnie zamroczony, przegrałem miliony dolarów w kasynach na całym świecie, mimo to wciąż wyglądałem na dwadzieścia jeden lat.
Miałem mnóstwo przydomków: Gordon Gekko, Don Corleone, Kaiser Soze, nazywano mnie nawet Królem. Ale moim ulubionym był Wilk z Wall Street, bo to byłem ja, co do joty. Wilk w owczej skórze, wilk doskonały: wyglądałem jak młody chłopak, zachowywałem się jak młody chłopak, ale nim nie byłem. Miałem trzydzieści jeden lat, czułem się jak sześćdziesięciolatek i starzałem się jak pies - siedem lat na rok. Ale byłem również bogaty i potężny, miałem wspaniałą żonę i czteromiesięczną córeczkę, uosobienie żyjącego, oddychającego ideału.
Tak jak mówią: wszystko grało i wszystko się układało. Wiedziałem - chociaż nie miałem pojęcia jak - że już wkrótce wyląduję pod wartą dwanaście tysięcy dolarów jedwabną kołdrą, że zasnę w królewskiej łożnicy udrapowanej taką ilością białego chińskiego jedwabiu, że wystarczyłoby go dla całej dywizji spadochroniarzy. A moja żona... Cóż, na pewno mi wybaczy. Ostatecznie zawsze wybaczała.
I z tą myślą straciłem przytomność.
ROZDZIAŁ 2
Księżna Bay Ridge
13 grudnia 1993
Nazajutrz rano - dokładniej mówiąc, ledwie kilka godzin później - czuję, że spadła na mnie kropla wody. Podnoszę wzrok. Ki czort? Chmury? Burza? Jakim cudem? W mojej królewskiej sypialni? Gdzie jest moja żona? Cholera jasna, moja żona! Żona! Huragan Nadine!
Chlust!
Na widok gniewnej, mimo to ślicznej twarzy mojej połowicy natychmiast się obudziłem. W prawej ręce trzymała pustą szklankę, lewą miała zaciśniętą w pięść i uzbrojoną w siedmiokaratowy żółty brylant w platynowej oprawie. Stała niecałe dwa metry dalej, tańcząc na piętach jak zawodowy bokser. Uważać na pierścionek - błysnęło mi w głowie.
- Co ty, kurwa, robisz?! - krzyknąłem bez większego przekonania.
Wytarłem oczy wierzchem dłoni i odczekałem chwilę, żeby się jej przyjrzeć. Boże, co za dziewczyna! Naprawdę wspaniała. Nawet teraz musiałem jej to oddać. Była w malutkiej różowej szmizjerce, tak kusej i wydekoltowanej, że wyglądała w niej bardziej nago niż nago. I te nogi! Chryste, były przepyszne. Ale nie, zaczynałem zbaczać z tematu. Musiałem być twardy, musiałem pokazać jej, kto tu rządzi. Dlatego przez zaciśnięte zęby dodałem: