Tak czy inaczej Blue Chips przyjmowały zapłatę kartą kredytową, więc dlaczego nie mogliśmy odpisać tego od podatku? Ostatecznie urząd skarbowy dobrze o tym wiedział, prawda? W starych, dobrych czasach, kiedy mały numerek w porze lunchu uchodził u nas za coś zwyczajnego i normalnego, urzędnicy kwalifikowali ten wydatek jako posiłek służbowy! Wymyślili nawet na to specjalne określenie do ewidencji: PR - podróże i rozrywka. Pozwoliłem sobie trochę ten skrót zmodyfikować, żeby było bardziej logicznie, zmieniając go na CD - cycki i dupa.
Poza tym moje problemy z ojcem dotyczyły czegoś znacznie głębszego niż kilka wątpliwych wydatków ze służbowego konta. Szalony Max był po prostu najbardziej skąpym człowiekiem, jaki kiedykolwiek chodził po tej ziemi. Cóż, powiedzmy tylko, że nie zgadzałem się z nim zasadniczo w kwestii gospodarowania pieniędzmi, bo przegranie pół miliona dolarów w kości czy rzucenie pokerowego żetonu za pięć tysięcy dolarów zmysłowej prostytutce było dla mnie niczym.
Krótko mówiąc, w Stratton Oakmont Szalony Max czuł się jak ryba bez wody - albo raczej jak ryba na Plutonie. Miał sześćdziesiąt pięć lat, a więc co najmniej czterdzieści więcej niż przeciętny Strattonita, i był wykwalifikowanym rewidentem księgowym o niebotycznym ilorazie inteligencji, podczas gdy nasz przeciętny broker nie miał żadnego wykształcenia i był inteligentny jak wór kamieni. Ojciec wychowywał się w innych czasach, na starym żydowskim Bronxie, w dymiących popiołach gospodarki po wielkim kryzysie, nie wiedząc, czy będzie miał co jeść na kolację. I tak jak miliony tych, którzy dorastali w latach trzydziestych, miał pokryzysową mentalność: nie lubił ryzyka, nie lubił żadnych zmian ani niepewności finansowej. A teraz przyszło mu zarządzać finansami firmy, której sens działania opierał się na ciągłych zmianach i której głównym udziałowcem był jego własny syn, urodzony hazardzista.
Wstałem, obszedłem biurko i przysiadłem na blacie. Sfrustrowany, skrzyżowałem ręce.
- Posłuchaj, tato, dzieją się tu rzeczy, których nie rozumiesz, ale wcale tego po tobie nie oczekuję. Sprawa jest bardzo prosta: to są moje pieniądze i zrobię z nimi, co zechcę. Dlatego dopóki nie udowodnisz, że moje wydatki zagrażają płynności finansowej firmy, radzę, żebyś ugryzł się w język i zapłacił ten pieprzony rachunek. Wiesz, że cię kocham, i boli mnie, że denerwujesz się tak głupimi cyferkami. Przecież to tylko zwykły rachunek. Dobrze wiesz, że tak czy inaczej go zapłacisz. Więc po co się denerwować? Do końca dnia zarobimy dwadzieścia milionów dolarów, więc kogo obchodzi nędzne pięćset tysięcy?
- Max - wtrącił Pustak. - Max, ja prawie nic z tego nie wydałem, jestem po twojej stronie.
Uśmiechnąłem się w duchu, wiedząc, że Pustak popełnił właśnie kardynalny błąd. W rozmowie z Szalonym Maxem obowiązywały dwie zasady. Po pierwsze, nigdy, przenigdy nie próbuj zrzucić odpowiedzialności na kogoś innego. Po drugie, nigdy nie wskazuj palcem jego syna, którego tylko on miał prawo objeżdżać.
Max spojrzał na niego i odparł:
- Wiesz co, Greene? Uważam, że jeden niepotrzebnie wydany dolar to dolar za dużo. Bo co ty tu, kurwa, robisz oprócz tego, że stajesz na łbie, żeby wciągnąć nas w proces o molestowanie seksualne tej cycatej sekretarki, jak jej tam, kurwa, na imię? - Z odrazą pokręcił głową.
- Oj tato - rzuciłem z uśmiechem. - Uspokój się, bo dostaniesz ataku serca. Wiem, co myślisz, ale Kenny nie próbuje niczego insynuować. Przecież wiesz, że wszyscy kochamy cię i szanujemy, że przemawia przez ciebie rozsądek. Cofnijmy się trochę, najlepiej zacznijmy od początku...
Odkąd sięgałem pamięcią, ojciec prowadził krucjatę z samym sobą - wielką wojnę złożoną z codziennych bitew z niewidzialnym wrogiem i różnymi przedmiotami. Pierwszy raz zauważyłem to, kiedy miałem pięć lat - walczył wtedy ze swoim samochodem, z czymś, co według niego żyło i samodzielnie myślało. Był to zielony dodge dart rocznik 1963 i ojciec mówił o nim „ona”. Problem polegał na tym, że spod „jej” deski rozdzielczej dochodził upiorny klekot. Trudno było to draństwo zlokalizować i ojciec był pewny, że te skurwiele z fabryki Dodge’a zrobiły to celowo, że specjalnie coś tam poluzowały, aby go rozzłościć. Oprócz niego nikt tego klekotu nie słyszał - nikt z wyjątkiem mojej matki, która tylko udawała, że słyszy, bo gdyby nie udawała, ojciec dostałby szału.
Ale był to dopiero początek. Max lubił pić mleko prosto z kartonu i nawet zwykły wypad do lodówki mógł okazać się ryzykowną wyprawą. Chodziło o to, że jeśli spłynęła mu na podbródek choćby jedna kropla mleka, wpadał w amok. Odstawiał wtedy karton, oczywiście z trzaskiem, i mruczał:
- Zasrany pojemnik! Czy te głupie skurwysyny, ci w dupę jebani projektanci, nie umieją zrobić takiego, z którego by, kurwa, nie kapało?
Bo była to oczywiście wina pojemnika. Dlatego Szalony Max otoczył się całunem najdziwaczniejszych rytuałów i stałych zwyczajów, wszystko po to, by ustrzec się przed okrutnym, nieprzewidywalnym światem pełnym klekoczących desek rozdzielczych i dziurawych kartonów. Co rano wypalał w łóżku trzy kenty, potem przez pół godziny stał pod prysznicem, a jeszcze potem się golił - zawsze tradycyjną brzytwą - z jednym papierosem w ustach, drugim na umywalce. Już ogolony zaczynał się ubierać, najpierw wkładając białe bokserki, potem sięgające kolan czarne skarpetki, na końcu lakierki - bokserki, skarpetki i buty, ale nie spodnie. I chodził tak po mieszkaniu. Jadł śniadanie, znowu wypalał kilka papierosów, po czym przepraszał nas i szedł do klopa na wielką kupę. Potem starannie się czesał, wkładał koszulę, zapinał ją powoli, stawiał kołnierzyk, wiązał krawat, opuszczał kołnierzyk i wkładał marynarkę. W końcu, tuż przed wyjściem z domu, naciągał spodnie. Dlaczego dopiero wtedy, nie wiem, ale robił tak przez tyle lat, więc w jakiś nieokreślony sposób musiało mnie to naznaczyć.
Jeszcze dziwniejsza była jego całkowita i nieprzeparta awersja do nieoczekiwanego dzwonka telefonu. O tak, nienawidził dzwoniących telefonów, co było dla niego wyjątkowo okrutne, zważywszy na to, że pracował w biurze, gdzie stało ich tak na oko tysiąc. I nieustannie dzwoniły od chwili, gdy wchodził tam punktualnie o dziewiątej (nigdy się oczywiście nie spóźniał), do chwili, gdy stamtąd wychodził - a wychodził, kiedy mu się żywnie podobało.
Nic więc dziwnego, że dorastanie w malutkim dwupokojowym mieszkanku w Queens bywało upiorne, zwłaszcza kiedy zaczynał dzwonić telefon i zwłaszcza kiedy był to telefon do niego. Ale nie, nigdy nie podnosił słuchawki jako pierwszy, ponieważ kiedy tylko rozlegał się dzwonek, moja mama Święta Łucja zmieniała się natychmiast w światowej klasy sprinterkę i pędziła do aparatu, dobrze wiedząc, że im więcej dzwonków wyprzedzi, tym szybciej ojciec się uspokoi.
A w tych smutnych chwilach, kiedy musiała wypowiedzieć te cztery straszliwe słowa - „Max, to do ciebie” - ojciec wstawał powoli z fotela w saloniku i w samych tylko bokserkach wlókł się do kuchni, mrucząc: „Kurwa mać, znowu ten pierdolony telefon! Jaki, kurwa, chuj ma czelność dzwonić tu w niedzielę po południu?”.
Ale kiedy tylko podnosił słuchawkę, działo się coś dziwnego: jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki przeistaczał się w swoje alter ego, w Sir Maxa, wytwornego dżentelmena o nienagannych manierach i arystokratycznym brytyjskim akcencie. Było to tym dziwniejsze, że urodził się i wychował na ponurych ulicach południowego Bronxu i ani razu nie był w Anglii.
Tak więc podnosił słuchawkę i mówił: „Halo? W czym mogę panu pomóc?”. Zaciskał przy tym usta i lekko wciągał policzki, stąd brał się ten arystokratyczny akcent. „Aha, dobrze, oczywiście. To wystarczy, jak najbardziej”. Skończywszy rozmawiać, Sir Max stawał się na powrót Szalonym Maxem. „W dupę jebany kutas! Jak on śmie dzwonić do mnie o tej, kurwa, porze?”.
Mimo swego obłędu to właśnie on trenował z uśmiechem chłopców z Małej Ligi, to właśnie on budził się jako pierwszy w niedzielę rano i schodził na dół, żeby porzucać z nami piłką. To on przytrzymywał za siodełko mój rowerek, pchał mnie i biegał za mną po chodniku przed naszym blokiem, i to on przychodził do mnie wieczorem, żeby trochę ze mną poleżeć i przeczesać mi ręką włosy, kiedy nawiedzały mnie nocne koszmary. Nie przegapił ani jednego szkolnego przedstawienia, ani jednej wywiadówki, ani jednego recitalu muzycznego, dosłownie niczego, co mogłoby dać mu okazję do nacieszenia się swoimi dziećmi i na pokazanie im, że są kochane.