Литмир - Электронная Библиотека
A
A

- Cześć - powiedziałem szczerym donośnym głosem. - Mam na imię Jordan. Jestem narkomanem i alkoholikiem.

- Cześć, Jordan, witaj - odpowiedział mi chór trzydziestu byłych pijaków.

- Jestem trzeźwy od trzydziestu siedmiu dni - ciągnąłem pewny siebie. - Dlatego...

- Przepraszam - przerwał mi natychmiast siwowłosy jegomość z nosem pokrytym siateczką czerwonawych żyłek. - Żeby zabierać głos, trzeba być trzeźwym przez trzy miesiące. Co najmniej.

Stary bezczelny kapeć! Byłem zdruzgotany. Poczułem się tak, jakbym zapomniał się ubrać i poszedł nago do szkoły. Siedziałem na tym straszliwie niewygodnym drewnianym krześle i patrzyłem na starucha, czekając, aż ściągną mnie stamtąd bosakiem.

- Nie przesadzajmy - zainterweniował prowadzący. - Skoro już przyszedł, niech coś powie. Powiew świeżego powietrza dobrze nam zrobi.

Ktoś niegrzecznie mruknął, ktoś inny po chamsku wzruszył ramionami, jeszcze ktoś pogardliwie pokręcił głową. Byli źli. I napastliwi. Prowadzący położył mi rękę na ramieniu, dając do zrozumienia, że wszystko jest okej, że mogę mówić.

Nerwowo kiwnąłem głową.

- Dobrze - rzuciłem w tłum naburmuszonych pijaków. - Jestem trzeźwy od trzydziestu siedmiu dni i...

Znowu mi przerwano, ale tym razem grzmiącymi oklaskami. Ach, cudownie! Wilk z Wall Street dostał pierwszą owację, chociaż nie zaczął nawet mówić! Niech tylko zaczekają. Kiedy usłyszą moją opowieść, rozniosą tę budę na strzępy!

Aplauz powoli ucichł, więc dzielnie parłem naprzód.

- Dziękuję. Dziękuję za zaufanie. Moim ulubionym narkotykiem były „cytrynki”, ale brałem i kokainę. Szczerze mówiąc...

- Przepraszam - przerwała mi znowu moja nemezis o żylastym nosie. - To jest spotkanie Anonimowych Alkoholików, a nie Anonimowych Narkomanów. Tu można mówić tylko o alkoholu.

Rozejrzałem się i zobaczyłem morze potakujących głów. Niech to szlag! - pomyślałem. Co to za durna polityka, durna i przestarzała. Mamy lata dziewięćdziesiąte. Dlaczego ktoś miałby chlać i tylko chlać, za wszelką cenę unikając prochów? To bez sensu.

Już miałem zerwać się z krzesła i zwiać, gdzie pieprz rośnie, gdy nagle rozległ się czyjś donośny głos:

- Jak śmiesz, Bill! Jak śmiesz odpychać młodego chłopca, który walczy o swoje życie! To podłość! Wszyscy jesteśmy nałogowcami! Dlatego zamknij gębę i daj mu mówić!

„Młodego chłopca”? Ktoś nazwał mnie młodym chłopcem? Na miłość boską, przecież miałem prawie trzydzieści pięć lat! Spojrzałem w stronę źródła głosu i zobaczyłem starszą panią w babcinych okularach. Puściła do mnie oko. Ja puściłem oko do niej.

- Przepisy to przepisy, ty stara wiedźmo - burknął siwy pijak.

Z niedowierzaniem pokręciłem głową. Dokądkolwiek bym poszedł, tuż za mną podążał obłęd. Dlaczego? Przecież nie zrobiłem nic złego. Chciałem tylko być trzeźwy. Mimo to znowu wylądowałem w samym środku zamieszania.

- Dobra - powiedziałem do prowadzącego. - Zrobię, co chcecie.

W końcu udzielili mi głosu, ale wyszedłem stamtąd, mając ochotę skręcić skurwielowi kark - temu staremu oczywiście.

Na spotkaniu Anonimowych Narkomanów było jeszcze gorzej. Przyszły tylko cztery osoby, w tym trzy nawalone. Czwarta miała krótszy staż niż ja.

Chciałem powiedzieć coś Księżnej, chciałem uzmysłowić jej, że to nie dla mnie, ale wiedziałem, że byłaby zdruzgotana. Nasz związek umacniał się z każdym dniem. Nie było już kłótni, przeklinania, bicia, dźgania, policzkowania, oblewania wodą ani niczego takiego. Byliśmy dwojgiem normalnych ludzi prowadzących normalne życie z Chandler, Carterem i dwudziestu dwojgiem służących. Na lato postanowiliśmy zostać w Southampton. Uznaliśmy, że dopóki na dobre nie wyzdrowieję, lepiej będzie odizolować mnie od tego obłędu. Księżna ostrzegła wszystkich znajomych: byli u nas mile widziani pod warunkiem, że przyjdą trzeźwi i że nie będą nic pili i niczego brali. Alan Walnięty Chemik dostał osobiste ostrzeżenie od Bo i już nigdy więcej o nim nie słyszałem.

A moje interesy? Cóż, bez „cytrynek” i kokainy nie miałem już do nich serca, przynajmniej na razie. Patrzyłem na świat świeżym okiem i problemy takie jak firma Steve’a Maddena zdawały się beznadziejnie łatwe do rozwiązania. Moi prawnicy wysmażyli pozew, kiedy byłem jeszcze w klinice, i nasza tajna umowa zabezpieczająca przestała być tajna. Jak dotąd nikt mnie z tego powodu nie aresztował i czułem, że tego nie zrobi. Umowa była ostatecznie zgodna z prawem, sęk w tym, że Steve jej nie ujawnił, dlatego to on był winny, nie ja. Poza tym agent specjalny Coleman już dawno zniknął za horyzontem i miałem nadzieję, że na zawsze. Tak, wiedziałem, że prędzej czy później będę musiał pójść z Szewcem na kompromis. Już się z tym pogodziłem i przestało mnie to obchodzić. Nawet w moim najbardziej zdeprawowanym stanie emocjonalnym - przed pójściem na odwyk - do szału doprowadzały mnie nie pieniądze, tylko świadomość, że Madden próbuje ukraść mi akcje. A to nie wchodziło już w grę, bo w ramach ugody będzie musiał je sprzedać, żeby mnie spłacić. Resztą zajmą się prawnicy.

Byłem w domu od ponad tygodnia, gdy wróciwszy z kolejnego spotkania AA, zastałem Nadine w pokoju telewizyjnym, tym samym, gdzie sześć tygodni wcześniej posiałem dwadzieścia gramów cracku, który - jak się później okazało - Księżna wrzuciła do kibla.

- Cześć, skarbie - powitałem ją z szerokim uśmiechem. - Jak...

Nadine podniosła głowę i zamarłem z przerażenia. Była wstrząśnięta. Miała zapłakaną twarz i ciekło jej z nosa.

- Jezus Maria, co się stało?! - spytałem, ogarnięty paniką. - Co się stało?! - Objąłem ją delikatnie.

Trzęsąc się na całym ciele, wskazała ekran telewizora.

- Scott - wyszlochała. - Scott Schneiderman. Kilka godzin temu zabił policjanta. Nie miał pieniędzy na kokainę. Próbował obrabować ojca i zastrzelił policjanta. - Zaczęła histerycznie płakać.

Poczułem, że ja też mam mokre policzki.

- Chryste, jeszcze miesiąc temu tu był. Boże... - Chciałem coś powiedzieć, ale szybko zdałem sobie sprawę, że żadne słowa nie oddadzą tej tragedii.

Dlatego nie powiedziałem nic.

*

Tydzień później, w piątek o wpół do ósmej wieczorem, rozpoczęło się spotkanie w kościele katolickiej parafii Our Lady of Poland. Był weekend Dnia Pamięci i myślałem, że jak zwykle czeka mnie godzina tortur. Ale ku mojemu zaskoczeniu już na samym wstępie prowadzący oświadczył, że koniec z przynudzaniem, że on nie będzie tego tolerował. Chciał stworzyć strefę wolną od zrzędzenia, ponieważ celem AA było umacnianie nadziei i wiary, a nie narzekanie na długość kolejek na dworcu Grand Union. Potem pokazał nam minutnik, taki do gotowania jajek, i dodał:

- W ciągu dwóch i pół minuty możecie powiedzieć wszystko, co by mnie zainteresowało. Dlatego proszę krótko i do rzeczy.

Siedziałem z tyłu, obok kobiety w średnim wieku, która jak na ekspijaczkę była względnie zadbana. Miała rudawe włosy i rumianą twarz. Nachyliłem się ku niej i spytałem:

- Kto to jest?

- George. Nasz nieoficjalny przywódca.

- Tak? Szef tego koła?

- Nie, nie - odparła, jakbym strzelił straszną gafę. - Całego Hamptons. - Rozejrzała się ukradkiem, jakby chciała mi zdradzić coś ściśle tajnego, i półgłosem dodała: - George jest właścicielem Seafield, tej kliniki odwykowej. Nigdy nie widział go pan w telewizji?

Pokręciłem głową.

- Rzadko oglądam telewizję, ale chyba skądś go znam. Czy on... O Boże!

Odebrało mi mowę. To był Fred Flintstone, człowiek o wielkiej głowie, który wyszedł z mojego telewizora o trzeciej nad ranem, co natchnęło mnie do tego, by przygrzać mu w gębę rzeźbą Remingtona.

Po spotkaniu zaczekałem, aż tłum się przerzedzi, i podszedłem do stołu.

- Cześć, jestem Jordan. Chciałem ci tylko powiedzieć, że dużo dzisiaj skorzystałem. To było świetne spotkanie.

Wyciągnął do mnie rękę wielkości rękawicy baseballowej. Uścisnąłem ją, modląc się, żeby nie wyrwał mi ze stawu ramienia.

- Dzięki - odparł. - Jesteś nowy?

112
{"b":"259563","o":1}