w sobie nic...
„Więc nic?... nic!...
Instynktownie rozejrzał się. Był w głębi Łazienkowskiego parku, na jakiejś
ulicy, do której żaden szmer nie dolatywał. Nawet gęstwina ogromnych drzew
stała cicho.
- Która godzina? - zapytał go nagle jakiś głos zachrypnięty.
- Godzina?...
Wokulski przetarł oczy. Przed nim, z mroku, wynurzył się obdarty człowiek.
- Kiedy grzecznie pytają, to trzeba grzecznie odpowiadać - rzekł człowiek i
podszedł bliżej.
- Zabij mnie, to sam zobaczysz - odparł Wokulski.
Obdarty człowiek cofnął się. Na lewo od drogi widać było parę ludzkich cieni.
- Głupcy! - zawołał Wokulski idąc naprzód - mam złoty zegarek i kilkaset rubli
gotówką... Bronić się nie będę, no!...
Cienie usunęły się między drzewa i któryś rzekł zniżonym głosem:
- Taki to, psiakrew, zejdzie, gdzie go nie posieją...
- Bydlęta!... tchórze!... - krzyczał Wokulski prawie nieprzytomny.
Odpowiedział mu tętent uciekających.
Wokulski zebrał myśli.
„Gdzie ja jestem?...Jużci, w Łazienkach, ale w którym miejscu?...Trzeba iść w
drugą stronę”
152
Obrócił się parę razy i już nie wiedział, dokąd idzie. Serce zaczęło mu bić
gwałtownie, zimny pot wystąpił na czoło, pierwszy raz w życiu uczuł obawę
nocy i zbłąkania...
Przez parę minut biegł bez celu, prawie bez tchu; dzikie myśli wirowały mu w
głowie. Wreszcie na lewo zobaczył mur, a dalej budynek.
„Aha, Pomarańczarnia...
Potem doszedł do jakiegoś mostka, odpoczął i oparłszy się na barierze myślał :
„Więc do tego doszedłem?... Niebezpieczny rywal... rozbite nerwy... Zdaje mi
się, że już dziś mógłbym napisać ostatni akt tej komedii!...”
Prosta droga doprowadziła go do stawu, później do łazienkowskiego pałacu. We
dwadzieścia minut był w Alejach Ujazdowskich i siadł w przejeżdżającą
dorożkę; w kwadrans później znalazł się we własnym mieszkaniu.
Na widok świateł i ulicznego ruchu odzyskał wesołość; nawet uśmiechał się i
szeptał:
„Cóż znowu za przywidzenia?... Jakiś Ochocki... samobójstwo!... Ach, głupota...
Dostałem się przecież między arystokrację, a co będzie dalej - zobaczymy...”
Gdy wszedł do gabinetu, służący oddał mu list pisany na jego własnym papierze
przez panią Meliton.
- Ta pani była tu dziś dwa raży - rzekł wierny sługa. - Raż o piąty, drugi raz o
ószmy...
ROZDZIAŁ DWUNASTY:
WĘDRÓWKI ZA CUDZYMI INTERESAMI
Wokulski powoli otwierał list pani Meliton przypominając sobie niedawne
wypadki. Zdawało się mu, że w nieoświetlonej części gabinetu jeszcze widzi
ciemną gęstwinę łazienkowskich drzew, niewyraźne sylwetki obdartusów,
którzy mu zastąpili drogę, a później wzgórek ze studnią, gdzie Ochocki zwierzał
mu się ze swych pomysłów. Lecz gdy spojrzał na światło, mgliste obrazy
znikały. Widział lampę z zielonym daszkiem, stos papierów, brązy stojące na
biurku i chwilami myślał, że Ochocki ze swymi machinami latającymi i jego
własna rozpacz były tylko snem.
„Co on za geniusz? - mówił do siebie Wokulski - to zwyczajny marzyciel!... I
panna Izabela taka sama kobieta jak inne... Wyjdzie za mnie - dobrze; nie
wyjdzie - to przecież nie umrę.”
Rozłożył list i czytał:
„Panie! Ważna wiadomość: za kilka dni Łęckim sprzedają kamienicę, a
jedynym kupcem będzie baronowa Krzeszowska, ich kuzynka i nieprzyjaciółka.
Wiem z pewnością, że zapłaci za dom tylko sześćdziesiąt tysięcy rubli; a w
takim razie resztka posagu panny Izabeli, w kwocie trzydziestu tysięcy rubli,
przepadnie. Chwila jest bardzo pomyślna, gdyż panna Izabela, postawiona
między biedą a wyjściem za marszałka, chętnie zgodzi się na każdą inną
kombinację. Domyślam się, że tym razem nie postąpisz Pan z nastręczającą się
153
okazją jak z wekslami Łęckiego, które podarłeś w moich oczach. Pamiętaj Pan:
kobiety tak lubią być ściskane, że dla spotęgowania efektu trzeba je niekiedy
przydeptać nogą. Im zrobisz Pan to bezwzględniej, tym pewniej cię pokocha.
Pamiętaj Pan !...
Zresztą możesz Pan sprawić Beli małą przyjemność. Baron Krzeszowski
przyciśnięty potrzebą sprzedał własnej żonie swoją ulubioną klacz, która w tych
dniach ma się ścigać i na którą wiele rachował. O ile znam stosunki, Bela byłaby
szczerze kontenta, gdyby ani baron, ani jego żona nie posiadali tej klaczy w dniu
wyścigów. Baron byłby zawstydzony, że sprzedał klacz, a baronowa-
zrozpaczona, gdyby klacz wygrawszy, komu innemu przyniosła zysk. Bardzo
subtelne są te wielkoświatowe komeraże, ale spróbuj je Pan zużytkować. Okazja
zaś nastręcza się, gdyż o ilem słyszała, niejaki Maruszewicz, przyjaciel obojga
Krzeszowskich, ma Panu zaproponować kupno tej klaczy. Pamiętaj Pan, że
kobiety są niewolnicami tylko tych, którzy potrafią je mocno trzymać i
dogadzać ich kaprysom.
Doprawdy, zaczynam wierzyć, że urodziłeś się Pan pod szczęśliwą gwiazdą.
Szczerze życzliwa
A.M.”
Wokulski głęboko odetchnął; obie wiadomości były ważne. Drugi raz przeczytał
list, podziwiając szorstki styl pani Meliton i uśmiechając się przy uwagach, jakie
robiła nad swoją płcią. Mocno trzymać ludzi czy okoliczności to leżało w
naturze Wokulskiego; wszystko i wszystkich chwytałby za kark, wyjąwszy -
pannę Izabelę. Ona jedna była istotą, której wobec siebie chciał zostawić
absolutną wolność, jeżeli nie panowanie.
Mimo woli spojrzał na bok; służący stał przy drzwiach.
- Idź spać - rzekł.
- Zaraz pójdę, tylko był tu jeszcze pan - odparł służący.
- Jaki pan?
- Zostawił bilet, leży na biurku.
Na biurku leżał bilet Maruszewicza.
- Aha!... Cóż ten pan mówił?
- On niby, żeby tak, to nic nie mówił. Tylko pytał się: kiedy pan jest w domu? A
.ja powiedziałem: koło dziesiąty ż rana, i wtedy on powiedział, że przyjdzie
jutro o dziesiąty, ino na minutkę.
- Dobrze, dobranoc ci!
- Upadam do nóg, proszę łaski pana.
Służący wyszedł, Wokulski czuł się zupełnie otrzeźwionym. Ochocki i jego
latające maszyny zmalały mu w oczach. Miał znowu energię jak wówczas,
kiedy wyjeżdżał do Bułgarii. Wtedy szedł po majątek, a dziś ma okazję rzucić
jego część dla panny Izabeli. Kłuły go wyrazy listu pani Meliton: „postawiona
między biedą i wyjściem za marszałka Otóż ona nigdy nie znajdzie się w tym
położeniu... A wydźwignie ją nie jakiś tam Ochocki, za pomocą swojej
154
maszyny, ale on... Czuł w sobie taką siłę, iż gdyby w tej chwili sufit z dwoma
piętrami spadł mu na głowę, chyba utrzymałby go.
Wydobył z biurka swój notatnik i począł rachować:
„Klacz wyścigowa - głupstwo... Wydam najwyżej tysiąc rubli, z których wróci
się przynajmniej część... Dom rs. 60 000, posag panny Izabeli rs. 30 000, razem
rs. 90 000. Bagatela... prawie trzecia część mego majątku... W każdym razie za
dom wróci mi się ze 60 000 albo i więcej... No!... trzeba skłonić Łęckiego,
ażeby te 30 000 mnie powierzył, będę mu płacił 5 000 rubli rocznie jako
dywidendę... Chyba im wystarczy?..
Konia oddam berejterowi, niech on zajmie się puszczeniem go na wyścigi... O
dziesiątej będzie u mnie Maruszewicz, o jedenastej pojadę do adwokata...
Pieniądze dostanę na ósmy procent - 7200 rubli rocznie; a że mam na pewno
piętnaście procent... No i dom coś przynosi... A co powiedzą moi wspólnicy?,..
Ach, dużo mnie to obchodzi!... Mam 45 000 rubli rocznie, ubędzie 12-13 000
rubli, zostanie 32 000 rubli... Żona moja nudzić by się nie powinna... W ciągu
roku wycofam się z tej kamienicy, choćby ze stratą 30 000 rubli... Wreszcie to
nie jest strata, to jej posag...”
Północ. Wokulski zaczął się rozbierać. Pod wpływem jasno określonego celu