Литмир - Электронная Библиотека
A
A

uspokoiły się rozstrojone nerwy. Zgasił światło, położył się i patrząc na firanki,

którymi bujał wiatr wpadający przez otwarte okno, zasnął jak kamień.

Wstał o siódmej rano tak rześki i wesoły, że zwróciło to uwagę służącego, który

zaczął kręcić się po pokoju.

- Czegóż to chcesz? - zapytał Wokulski.

- Ja nicz. Ino, proszę pana, stróż chce, ale nie śmie prosić, żeby pan pofatygował

się i potrzymał mu dziecko do krztu.

- A a a!... A pytał się, czy ja chcę, ażeby on miał dziecko?

- Nie pytał się, bo pan był wtedy na wojnie.

- No dobrze. Będę jego kumem.

- To może by mnie pan teraż podarował stary szurdut, bo jakże ja będę na

krzcinach?...

- Dobrze, weź ten surdut.

- A reperaczyja?...

- O, głupi jesteś, nie nudź mnie... Każ zreperować, choć nie wiem co...

- Bo ja chciałbym, proszę pana, akszamitny kołmirz.

- Przyszyj sobie aksamitny kołnierz i idź do diabła.

- Czałkiem beż potrzeby gniewa się pan, bo przecie to dla pańszkiego honoru,

nie dla mego - odparł służący i wychodząc trzasnął drzwiami.

Czuł, że jego pan jest w wyjątkowo dobrym usposobieniu.

Ubrawszy się, Wokulski usiadł do rachunków, pijąc przy tym czystą herbatę. Po

ukończeniu ich napisał depeszę do Moskwy o asygnację na sto tysięcy rubli i

drugą do ajenta w Wiedniu, ażeby wstrzymał pewne obstalunki.

Na kilka minut przed dziesiątą wszedł Maruszewicz. Młody człowiek wydawał

się jeszcze bardziej zniszczonym i onieśmielonym aniżeli wczoraj.

155

- Pozwoli pan - odezwał się Maruszewicz po kilku słowach powitania - że od

razu położę karty na stół... Chodzi o oryginalną propozycję...

- Słucham najoryginalniejszej...

- Pani baronowa Krzeszowska (jestem przyjacielem obojga baronostwa) - mówił

zniszczony młodzieniec - pragnie zbyć klacz wyścigową, Zaraz pomyślałem, że

pan przy swoich stosunkach może życzyłby sobie posiadać podobnego konia...

Jest ogromna szansa wygranej, gdyż biegają prócz niej w wyścigu tylko dwa

konie, znacznie słabsze...

- Dlaczegóż pani baronowa sama nie puszcza tej klaczy?

- Ona?... Ona jest śmiertelną nieprzyjaciółką wyścigów!

- Po cóż więc kupiła klacz wyścigową?

- Dla dwu przyczyn - odparł młody człowiek. - Naprzód baron, potrzebując

pieniędzy na pokrycie długu honorowego, oświadczył, że zastrzeli się, jeżeli nie

dostanie ośmiuset rubli, choćby za swoją ukochaną klacz, a po wtóre, baronowa

nie życzy sobie, aby jej mąż przyjmował udział w wyścigach. Więc kupiła

klacz, ale dziś biedaczka choruje ze wstydu i rozpaczy i chciałaby pozbyć się jej

za jakąkolwiek bądź cenę.

- Mianowicie?

- Osiemset rubli - odparł młody człowiek, spuszczając oczy.

- Gdzie jest koń?.

- W maneżu Millera.

- A dokumenta?

- Oto są - odpowiedział już weselej młody człowiek wydobywając paczkę

papierów z bocznej kieszeni surduta.

- Możemy zaraz skończyć? - spytał Wokulski przeglądając papiery.

- Natychmiast.

- Po obiedzie pójdziemy obejrzeć konia?

- O, naturalnie...

- Niech pan pisze kwit - rzekł Wokulski i wydobył pieniądze z biurka.

- Na ośmset?... naturalnie!... - mówił młody człowiek.

Szybko wziął papier i pióro i zaczął pisać. Wokulski zauważył, że młodzieńcowi

trochę drżały ręce i twarz mu się mieniła.

Kwit był napisany według wszelkich form. Wokulski położył osiem

sturublówek i schował papiery. W chwilę później młody człowiek, ciągle

zmieszany, opuścił gabinet ; zbiegając zaś ze schodów, myślał :

„Podły jestem, tak, podły... Ale ostatecznie za kilka dni zwrócę babie dwieście

rubli i powiem, że dołożył je Wokulski poznawszy bliżej zalety konia. Oni

przecież nie zetkną się, ani baron z żoną, ani ten... kupczyk z nimi... Kwit kazał

sobie pisać... wyborny!... Jak to znać geszefciarza i parweniusza... O! strasznie

jestem ukarany za moją lekkomyślność...”

O jedenastej Wokulski wyszedł na ulicę z zamiarem udania się do adwokata.

Ledwie jednak stanął przed bramą, wnet trzej dorożkarze na widok jasnego

paltota i białego kapelusza współcześnie zacięli konie. Jeden wjechał drugiemu

156

dyszlem w otwarty powóz, trzeci zaś chcąc ich wyminąć o mało nie rozbił

tragarza niosącego ciężką szafę. Wszczął się hałas, bitwa na baty, świstanie

policjantów, zbiegowisko i w rezultacie - dwaj najgorętsi dorożkarze sami siebie

własnymi powozami odwieźli do cyrkułu.

„Zła wróżba - pomyślał Wokulski i nagle uderzył się w czoło.- Pyszny interes! -

mówił sobie - idę do adwokata, ażeby mi kupił dom, a nie wiem, ani jak dom

wygląda, ani nawet gdzie leży.”

Wrócił na powrót do swego mieszkania i w kapeluszu na głowie, z laską pod

pachą, począł przerzucać kalendarz. Szczęściem słyszał, że dom Łęckich

znajduje się gdzieś w okolicach Alei Jerozolimskiej; pomimo to upłynęło kilka

minut, nim odszukał ulicę i numer.

„Ładnie bym się zarekomendował adwokatowi! - myślał schodząc ze schodów. -

Jednego dnia namawiam ludzi, aby mi powierzyli kapitały, a drugiego kupuję

kota w worku. Naturalnie, że od razu skompromitowałbym albo siebie, albo...

pannę Izabelę.”

Skoczył w przejeżdżającą dorożkę i kazał skręcić ku Alei Jerozolimskiej. Na

rogu wysiadł i poszedł piechotą w jedną z poprzecznych ulic.

Dzień był piękny, niebo prawie bez obłoku, bruk bez kurzu. Okna domów

pootwierane, niektóre dopiero myto; figlarny wiatr miotał spódnicami

pokojówek; przy czym można było spostrzec, że warszawska służba łatwiej

odważa. się myć okna na trzecim piętrze aniżeli własne nogi. z wielu mieszkań

odzywały się fortepiany, z wielu podwórek katarynki albo monotonne

nawoływania piaskarzy, szczotkarzy, tandeciarzy i im podobnych

przedsiębiorców. Tu i ówdzie pod bramą ziewał stróż odziany w niebieską

bluzę; kilka psów goniło się po ulicy, którą nikt nie przejeżdżał; małe dzieci

bawiły się odzieraniem kory z młodych kasztanów, którym jeszcze nie :dążyły

pociemnieć jasnozielone liście.

W ogóle ulica przedstawiała się czysto, spokojnie i wesoło. Na drugim jej końcu

widać nawet było odrobinę horyzontu i kępę drzew ; lecz wiejski ten pejzaż,

niestosowny dla Warszawy, zasłaniano teraz rusztowaniami i ścianą z cegły.

Idąc prawym chodnikiem dostrzegł Wokulski na lewo, mniej więcej w połowie

ulicy, dom niezwykle żółtej barwy. Warszawa posiada bardzo wiele żółtych

domów; jest to chyba najżółciejsze miasto pod słońcem. Ta jednak kamienica

wydawała się żółciejszą od innych i na wystawie przedmiotów żółtych (jakiej

zapewne doczekamy się kiedyś) otrzymałaby pierwszą nagrodę.

Podszedłszy bliżej Wokulski przekonał się, że nie tylko on zwrócił uwagę na

szczególną kamienicę, nawet psy, częściej tu niż na jakimkolwiek innym murze,

składały wizytowe bilety.

„Do licha! - szepnął - zdaje mi się, że to właśnie jest ów dom...

Istotnie, była to kamienica Łęckich,

Zaczął się przypatrywać. Dom był trzypiętrowy; miał parę żelaznych balkonów i

każde piętro zbudowane w innym stylu. Za to w architekturze bramy panował

tylko jeden motyw, mianowicie: wachlarz. Górna część wrót miała formę

157

rozłożonego wachlarza, którym mogłaby się chłodzić przedpotopowa

olbrzymka. Na obu skrzydłach bramy były wyrzeźbione ogromne prostokąty,

które w rogach również ozdobiono do połowy otwartymi wachlarzami.

Najcenniejszym jednak upiększeniem bramy były umieszczone w pośrodku jej

skrzydeł dwie rzeźby przedstawiające główki gwoździ, ale tak wielkich, jakby

nimi była przytwierdzona brama do kamienicy, a kamienica do Warszawy.

Prawdziwą osobliwość stanowiła sień wjazdowa posiadająca bardzo lichą

podłogę, ale za to bardzo ładne krajobrazy na ścianach. Było tam tyle wzgórz,

56
{"b":"152412","o":1}