balonami, które są lżejsze od powietrza, bo to błazeństwo, ale - o locie machiny
149
ciężkiej, napełnionej i obwarowanej jak pancernik?... Czy pan rozumie, jaki
nastąpiłby przewrót w świecie po podobnym wynalazku?... Nie ma fortec, armii,
granic... Znikają narody, lecz za to w nadziemskich budowlach przychodzą na
świat istoty podobne do aniołów lub starożytnych bogów... Już ujarzmiliśmy
wiatr, ciepło, światło, piorun... Czy więc nie sądzisz pan, że nadeszła pora nam
samym wyzwolić się z oków ciężkości?... To idea leżąca dziś w duchu czasu...
Inni już pracują nad nią; mnie ona dopiero nasyca, ale od stóp do głów... Co
mnie ciotka z jej radami i prawidłami dobrego tonu!... Co mnie żeniaczka,
kobiety, a nawet mikroskopy, stosy i lampy elektryczne?... Oszaleję albo...
przypnę ludzkości skrzydła...
- A gdybyś pan je nawet przypiął, to co?... - spytał Wokulski.
- Sława, jakiej nie dosięgnął jeszcze żaden człowiek - odparł Ochocki. - To moja
żona, to moja kobieta... Bądź pan zdrów, muszę iść...
Uścisnął Wokulskiemu rękę, zbiegł ze wzgórza i zniknął między drzewami.
Na Ogród Botaniczny i na Łazienki zapadał już mrok.
„Wariat czy geniusz?... - szepnął Wokulski, czując, że sam jest w najwyższym
stopniu rozstrojony. - A jeżeli geniusz?...”
Wstał i poszedł w głąb ogrodu, między spacerujących ludzi. Zdawało mu się, że
nad pagórkiem, z którego uciekł, unosi się jakaś święta groza.
W Ogrodzie Botanicznym było prawie ciasno; na każdej ulicy tłoczyły się
kolumny, gromady, a przynajmniej szeregi spacerujących; każda ławka uginała
się pod ciżbą osób. Zastępowano Wokulskiemu drogę, deptano po piętach,
potrącano łokciami; rozmawiano i śmiano się ze wszystkich stron. Wzdłuż Alei
Ujazdowskiej, pod murem Belwederskiego ogrodu, pod sztachetami od strony
szpitala, na ulicach najmniej uczęszczanych, nawet na zagrodzonych ścieżkach,
wszędzie było pełno i wesoło. Im więcej ciemniało w naturze, tym gęściej i
hałaśliwiej robiło się między ludźmi.
„Zaczyna mi już braknąć miejsca na świecie!...” - szepnął.
Przeszedł do Łazienek i tu znalazł spokojniejsze ustronie. Na niebie zaiskrzyło
się kilka gwiazd, przez powietrze, od Alei, ciągnął szmer przechodniów, a od
stawu wilgoć. Czasem nad głową przeleciał mu huczny chrabąszcz albo cicho
przemknął nietoperz; w głębi parku kwilił żałośnie jakiś ptak, na próżno
wzywający towarzysza; na stawie rozlegał się daleki plusk wioseł i śmiechy
młodych kobiet.
Naprzeciw zobaczył parę ludzi pochylonych ku sobie i szepczących. Ustąpili mu
z drogi i ukryli się w cieniu drzew. Opanował go żal i szyderstwo.
„Oto są szczęśliwi zakochani! - pomyślał. - Szepczą i uciekają jak złodzieje...
Pięknie urządzony świat, co?... Ciekawym, o ile byłoby lepiej, gdyby władał
nim Lucyper?... A gdyby mi zastąpił drogę jaki bandyta i zabił w tym kącie?...”
I wyobrażał sobie, jaki to przyjemny musi być chłód noża wbitego w
rozgorączkowane serce.
„Na nieszczęście - westchnął - dziś nie wolno zabijać innych, tylko siebie
można; byle od razu i dobrze. No!...”
150
Wspomnienie o tak niezawodnym środku ucieczki uspokoiło go. Stopniowo
pogrążał się w jakimś uroczystym nastroju; zdawało mu się, że nadchodzi
moment, w którym powinien zrobić rachunek sumienia czy też ogólny bilans
życia.
„Gdybym był najwyższym sędzią - myślał - i gdyby spytano mnie, kto jest wart
panny Izabeli: Ochocki czy Wokulski, musiałbym przyznać, że - Ochocki... O
osiemnaście lat młodszy ode mnie (osiemnaście lat!...) i taki piękny... W
dwudziestym ósmym roku życia skończył dwa fakultety (ja w tym wieku ledwie
zaczynałem się uczyć...) i już zrobił trzy wynalazki (ja żadnego!). A nad to
wszystko jest naczyniem, w którym wylęga się wielka idea... Dziwaczna to
rzecz: machina latająca, ale faktem jest, że on znalazł dla niej genialny i jedynie
możliwy punkt wyjścia. Machina latająca musi być cięższa, nie zaś jak balon
lżejsza od powietrza; boć wszystko, co prawidłowo lata, począwszy od muchy,
skończywszy na olbrzymim sępie, jest od powietrza cięższe. Ma prawdziwy
punkt wyjścia, ma twórczy umysł, czego dowiódł bodajby swoim mikroskopem
i lampą; któż wie zatem, czy nie uda mu się zbudować machiny latającej? A w
takim razie będzie większym dla ludzkości od Newtona i Napoleona, razem
wziętych... I ja mam z nim współzawodniczyć?... A jeżeli stanie kiedy kwestia:
który z nas dwu powinien się usunąć, czyliż będę się wahał?... Cóż to za piekło
powiedzieć sobie, że muszę moją nicość złożyć na ofiarę człowiekowi
ostatecznie takiemu jak ja, śmiertelnemu, ulegającemu chorobom i omyłkom, a
nade wszystko - tak naiwnemu... Boć to jeszcze dzieciak, co on mi nie
wygadywał?...”
Dziwny traf. Gdy Wokulski był subiektem w sklepie kolonialnym, marzył o
perpetum mobile, machinie, która by się sama poruszała. Gdy zaś wstąpiwszy
do Szkoły Przygotowawczej poznał, że taka machina jest niedorzecznością,
wówczas najtajniejszym i najulubieńszym jego pragnieniem było - wynaleźć
sposób kierowania balonami. To, co dla Wokulskiego było tylko fantastycznym
cieniem, błąkającym się po fałszywych drogach, w Ochockim przybrało już
formę praktycznego zagadnienia.
„Cóż to za okrucieństwo losów! - myślał z goryczą. - Dwom ludziom dano
prawie te same aspiracje, tylko jeden urodził się o osiemnaście lat wcześniej,
drugi później; jeden w nędzy, drugi w dostatku; jeden nie mógł wdrapać się na
pierwsze piętro wiedzy, drugi lekkim krokiem przeszedł dwa piętra... Jego nie
zepchną z drogi burze polityczne, tak jak mnie; jemu nie przeszkodzi miłość,
którą traktuje jak zabawkę; podczas gdy dla mnie, który sześć lat spędziłem na
pustyni, uczucie to jest niebem i zbawieniem... Więcej nawet!... No i on
triumfuje nade mną na każdym polu, choć przecież ja mam te same uczucia, tę
samą świadomość położenia, a pracę z pewnością większą...
Wokulski dobrze znał ludzi i często porównywał się z nimi. Lecz gdziekolwiek
był, wszędzie widział się trochę lepszym od innych. Czy jako subiekt, który
spędzał noce nad książką, czy jako student, który przez nędzę szedł do wiedzy,
czy jako żołnierz pod deszczem kul, czy jako wygnaniec, który w śniegiem
151
zasypanej lepiance pracował nad nauką - zawsze miał w duszy ideę sięgającą
poza kilka lat naprzód.- Inni żyli z dnia na dzień, dla swego żołądka albo
kieszeni.
I dopiero dziś spotkał człowieka wyższego od siebie, wariata, który chce
budować machiny latające!...
„A ja czy dzisiaj nie mam idei, dla której pracuję przeszło rok, zdobyłem
majątek, pomagam ludziom i zmuszam ich do szacunku?...”
„Tak, ale miłość to uczucie osobiste; wszystkie zasługi towarzyszące jej są jak
ryby zaplątane w odmęt morskiego cyklonu. Gdyby na świecie zniknęła jedna
kobieta, a w tobie pamięć o niej, czymże byś został?... Zwyczajnym kapitalistą,
który z nudów grywa w karty w resursie. A tymczasem Ochocki ma ideę, która
będzie rwała go zawsze naprzód, chyba że umysł mu zagaśnie...”
„Dobrze, a jeżeli on nic nie zrobi i zamiast zbudować machinę latającą pójdzie
do szpitala wariatów?... Ja tymczasem faktycznie coś zrobię, a mikroskop, stos
czy nawet lampa elektryczna z pewnością nie znaczą więcej od setek ludzi,
którym ja daję byt. Skądże więc we mnie ta ultrachrześcijańska pokora?... Co
kto zrobi, jeszcze nie wiadomo. Ja tymczasem jestem dziś człowiek czynu, a on
marzyciel... Zaczekajmy z rok...”
Rok! Wokulski wstrząsnął się. Zdawało mu się, że w końcu drogi nazwanej
rokiem widzi tylko niezmierną otchłań, która pochłania wszystko, ale nie mieści