człowiek, aczkolwiek wyglądał elegancko, nie był wcale elegantem; nawet nie
zdawał się troszczyć o swoją powierzchowność.
Miał rozrzucone włosy, nieco zsunięty krawat, u kamizelki guzik nie zapięty.
Można było domyślać się, że ktoś bardzo starannie czuwa nad jego bielizną i
garderobą, z którą jednak on sam postępuje niedbale, i właśnie to niedbalstwo,
przejawiające się w dziwnie szlachetnych formach, nadawało mu oryginalny
wdzięk. Każdy jego ruch był mimowolny, rozrzucony, lecz piękny. Równie
pięknym był sposób patrzenia, słuchania, a raczej niesłuchania, nawet - gubienia
kapelusza.
Weszli na wzgórze, skąd widać studnię zwaną Okraglakiem. Ze wszystkich
stron otaczali ich spacerujący, ale Ochocki nie krępował się ich obecnością i
wskazawszy kapeluszem jedną z ławek, mówił:
- Dużo czytałem, że szczęśliwy jest człowiek, który ma wielkie aspiracje. To
kłamstwo. Ja przecież mam niepowszednie pragnienia, które jednak robią mnie
śmiesznym i zrażają do mnie najbliższych. Spojrzyj pan na tę ławkę... Tu, w
początkach czerwca, około dziesiątej wieczorem, siedzieliśmy z kuzynką i z
panną Florentyną. Świecił jakiś księżyc i nawet jeszcze śpiewały słowiki. Byłem
rozmarzony. Nagle kuzynka odzywa się: „Znasz, kuzynie, astronomię?” -
„Trochę.”- „Więc powiedz mi, jaka to gwiazda?” - „Nie wiem - odpowiedziałem
- ale to jest pewne, że nigdy nie dostaniemy się na nią. Człowiek jest przykuty
do Ziemi jak ostryga do skały...” W tej chwili - ciągnął dalej Ochocki - zbudziła
się we mnie moja idea czy mój obłęd... Zapomniałem o pięknej kuzynce, a
zacząłem myśleć o machinach latających. A ponieważ myśląc, muszę chodzić,
więc wstałem z ławki i bez pożegnania opuściłem kuzynkę!... Na drugi dzień
panna Flora nazwała mnie impertynentem, pan Łęcki oryginałem, a kuzynka
przez tydzień nie chciała ze mną rozmawiać... I żebym jeszcze co wymyślił; ale
nic, literalnie nic, choć byłbym przysiągł, że nim z tego pagórka zejdę do studni,
urodzi mi się w głowie przynajmniej ogólny szkic machiny latającej... Prawda,
jakie to głupie?...
„Więc oni tu przepędzają wieczory przy księżycu i śpiewie słowika?... -
pomyślał Wokulski i poczuł straszny ból w sercu. - Panna Izabela już kocha się
w Ochockim, a jeżeli się nie kocha, to tylko z winy jego dziwactw... No i ma
słuszność... piękny człowiek i niezwykły...”
147
- Naturalnie - prawił dalej Ochocki - ani słówka nie wspomniałem o tym mojej
ciotce, która ile razy bodaj wpina mi jakąś szpilkę w odzienie, ma zwyczaj
powtarzać: „Kochany Julku, staraj się podobać Izabeli, bo to żona akurat dla
ciebie... Mądra i piękna; ona jedna wyleczyłaby cię z twoich przywidzeń...” A ja
myślę: co to za żona dla mnie?... Gdyby chociaż mogła być moim pomocnikiem,
jeszcze pół biedy... Ale gdzieżby ona dla laboratorium mogła opuścić salon!...
Ma rację, to jej właściwe otoczenie; ptak potrzebuje powietrza, ryba wody...
Ach, jaki piękny wieczór!... - dodał po chwili. - Jestem dziś podniecony jak
rzadko. Ale... co panu jest, panie Wokulski?...
- Trochę zmęczyłem się - odparł głucho Wokulski. - Może byśmy siedli, choćby
o! tu...
Usiedli na stoku wzgórza, na granicy Łazienek. Ochocki oparł brodę na
kolanach i wpadł w zadumę, Wokulski przypatrywał mu się z uczuciem, w
którym podziw mieszał się z nienawiścią.
„Głupi czy przebiegły?... Po co on mi to wszystko opowiada?”- myślał
Wokulski.
Musiał jednak przyznać, że gadulstwo Ochockiego miało te same cechy
szczerości i roztargnienia, jak jego ruchy i cała wreszcie osoba. Spotkali się
pierwszy raz i już Ochocki tak z nim rozmawiał, jak gdyby znali się od dzieci.
„Skończę z nim” - rzekł do siebie Wokulski i głęboko odetchnąwszy spytał
głośno:
- Zatem żeni się pan, panie Ochocki?...
- Chybabym zwariował - mruknął młody człowiek wzruszając ramionami.
- Jak to?... Przecież kuzynka pańska podoba się panu?
- I nawet bardzo, ale to jeszcze nie wszystko. Ożeniłbym się z nią, gdybym miał
pewność, że już nic w nauce nie zrobię...
W sercu Wokulskiego obok nienawiści i podziwu błysnęła radość. W tej chwili
Ochocki przetarł czoło jak zbudzony ze snu i patrząc na Wokulskiego nagle
rzekł:
- Ale, ale... Nawet zapomniałem, że mam ważny interes do pana...
„Czego on chce?...” - pomyślał Wokulski podziwiając w duszy mądre spojrzenie
swego rywala i nagłą zmianę tonu. Zdawało się, że przez jego usta przemówił
inny człowiek.
- Chcę zadać panu pytanie... nie... dwa pytania, bardzo poufne, a może nawet
drażliwe - mówił Ochocki. - Czy nie obrazi się pan?..
- Słucham - odparł Wokulski.
Gdyby stał na szafocie, nie doznałby tak strasznych wrażeń jak w tej chwili. Był
pewny, że chodzi o pannę Izabelę i że w tym samym miejscu zdecydują się jego
losy.
- Pan był przyrodnikiem? - spytał Ochocki.
- Tak.
- I w dodatku przyrodnikiem entuzjastą. Wiem, co pan przeszedł, od dawna
szanuję pana z tego powodu... To za mało; powiem więcej... Od roku
148
wspomnienie o trudnościach, z jakimi szamotał się pan, dodawało mi otuchy...
Mówiłem sobie: zrobię przynajmniej to, co ten człowiek, a ponieważ nie mam
takich przeszkód, więc - zajdę dalej od niego...
Wokulski słuchając myślał, że marzy albo że rozmawia z wariatem.
- Skąd pan to wie?... - spytał Ochockiego.
- Od doktora Szumana.
- Ach, od Szumana. Ale do czego to wszystko prowadzi?...
- Zaraz powiem - odparł Ochocki. - Byłeś pan przyrodnikiem entuzjastą i... w
rezultacie rzuciłeś pan nauki przyrodnicze. Otóż w którym roku życia osłabnął
pański zapał w tym kierunku?...
Wokulski poczuł jakby uderzenie toporem w głowę. Pytanie było tak przykre i
niespodziewane, że przez chwilę nie tylko nie umiał odpowiedzieć; ale nawet
zebrać myśli.
Ochocki powtórzył, bystro przypatrując się swemu towarzyszowi.
- W którym roku?... - rzekł Wokulski. - W zeszłym roku... Dziś mam
czterdziesty szósty rok...
- A zatem ja do kompletnego ochłodzenia się mam jeszcze przeszło piętnaście
lat. To mi trochę dodaje odwagi... - rzekł jakby do siebie Ochocki.
I znowu po chwili dodał:
- To jedno pytanie, a teraz drugie, ale - nie obraź się pan. W którym roku życia
zaczynają mężczyźnie obojętnieć kobiety?...
Drugi cios. Był moment, że Wokulski chciał schwycić młodzieńca za gardło i
udusić. Upamiętał się jednak i odparł ze słabym uśmiechem:
- Myślę, że one nigdy nie obojętnieją... Owszem, coraz wydają się droższymi...
- Żle! - szepnął Ochocki. - Ha, zobaczymy, kto mocniejszy.
- Kobiety, panie Ochocki.
- Jak dla kogo, panie - odpowiedział młody człowiek wpadając znowu w
zamyślenie.
I zaczął mówić jakby do siebie.
- Kobiety, ważna rzecz. Kochałem się już, zaraz, ileż to?... Cztery... sześć... ze
siedem, tak, siedem razy... Zabiera to dużo czasu i napędza desperackie myśli...
Głupia rzecz, miłość... Poznajesz, kochasz, cierpisz... Potem jesteś znudzony
albo zdradzony... Tak, dwa razy byłem znudzony, a pięć razy zdradzony...
Potem znajdujesz nową kobietę, doskonalszą od innych - a potem ona robi to
samo, co mniej doskonałe... Ach, jakiż podły gatunek zwierząt te baby!... Bawią
się nami, choć ograniczony ich mózg nawet nie jest w stanie nas pojąć... No,
prawda, że i tygrys może bawić się człowiekiem... Podłe, ale miłe... Mniejsza o
nie! A tymczasem gdy raz opanuje człowieka idea, już go nie opuszcza i nie
zdradza nigdy...
Położył rękę na ramieniu Wokulskiego i patrząc mu w oczy jakimś
rozstrzelonym i rozmarzonym wzrokiem spytał:
- Wszakże pan myślał kiedyś o machinach latających?... Nie o kierowaniu