przykładkę... Szlangbaum to nie dla ciebie wspólnik, to błazen.
- A jak zagryziecie owych wielkich panów, to co?...
- Z konieczności połączymy się z waszym ludem, będziemy jego inteligeneją,
której dziś nie posiada... Nauczymy go naszej filozofii, naszej polityki, naszej
ekonomii i z pewnością lepiej wyjdzie na nas aniżeli na swoich
dotychczasowych przewodnikach... Przewodnikach!... - dodał ze śmiechem.
Wokulski machnął ręką.
562
- Mnie się zdaje - rzekł - że ty, który chcesz wszystkich leczyć na
marzycielstwo, sam jesteś marzycielem.
- A toż znowu?... - zapytał Szuman.
- Tak... Nie macie .gruntu pod nogami, a chcecie innych brać za łeb... Myślcie
wy lepiej o uczciwej równości z innymi, nie o zdobywaniu świata, i nie leczcie
cudzych wad przed uleczeniem własnych, które mnożą wam nieprzyjaciół.
Zresztą ty sam nie wiesz, czego się trzymać: raz gardzisz Żydami, drugi raz
oceniasz ich zbyt wysoko...
- Gardzę jednostkami, szanuję siłę gromady.
- Wprost przeciwnie, aniżeli ja, który gardzę gromadami, a niekiedy szanuję
jednostki.
Szuman zamyślił się.
- Rób, jak chcesz - rzekł biorąc za kapelusz. - Faktem jest jednak, że jeżeli ty
wyjdziesz ze swojej spółki, to ona wpadnie w ręce Szlangbauma i całej zgrai
parszywych Żydziaków. Tymczasem gdybyś został, mógłbyś tam wprowadzić
ludzi uczciwych i przyzwoitych, którzy mają niewiele wad, a wszystkie
żydowskie stosunki.
- Tak czy owak, spółkę opanują Żydzi.
- Ale bez twej pomocy zrobią to Żydzi chederowi, a z tobą zrobiliby
uniwersyteccy.
- Czy to nie wszystko jedno! - odparł Wokulski wzruszając ramionami.
- Nie wszystko. Nas z nimi łączy rasa i wspólne położenie, ale dzielą poglądy.
My mamy naukę, oni Talmud, my rozum, oni spryt; my jesteśmy trochę
kosmopolici, oni partykularyści, którzy nie widzą dalej poza swoją synagogę i
gminę. Gdy chodzi o wspólnych nieprzyjaciół, są wybornymi
sprzymierzeńcami, ale gdy o postęp judaizmu... wówczas są dla nas nieznośnym
ciężarem! Dlatego w interesie cywilizacji leży, ażeby kierunek spraw był w
naszych rękach. Tamci mogą tylko zaplugawić świat chałatami i cebulą, ale nie
posunąć go naprzód... Pomyśl o tym, Stachu!...
Uściskał Wokulskiego i wyszedł pogwizdując arię: „Rachelo, kiedy Pan w
dobroci niepojęty...”
„Tak tedy - myślał Wokulski - zanosi się na walkę między Żydami postępowymi
i zacofanymi o naszą skórę, a ja mam brać w niej udział jako sprzymierzeniec
tych albo tamtych... Piękna rola!:.. Ach, jak mnie to nudzi i nuży...”
Zaczął marzyć, i znowu zobaczył odrapany mur domu Geista i nieskończoną
ilość schodów, na szczycie których siedział posąg spiżowej bogini, z głową w
chmurach i z zagadkowym napisem u stóp: „Niezmienna i czysta...”
Przez chwilę, kiedy patrzył na fałdy jej sukni, śmiać mu się chciało i z panny
Izabeli, i ż jej triumfującego wielbiciela, i z własnych cierpień.
„Czy to podobna?... czy to podobna?... - szepnął. - Ażebym ja...”
Ale posąg wnet zniknął, a ból powrócił i rozsiadł się w jego sercu jak wielki
pan, któremu nikt nie sprosta.
563
W parę dni po wizycie Szumana zjawił się u Wokulskiego Rzecki. Był bardzo
mizerny, podpierał się laską i tak zmęczył się wejściem na pierwsze piętro, że
zadyszany upadł na krzesło i z trudnością mówił.
Wokulski przeraził się.
- Co tobie, Ignacy?... - zawołał.
- Et, nic!... Trochę starość, trochę... Ot, nic!...
- Ależ ty lecz się, mój drogi, wyjedź gdzie...
- Powiem ci, że próbowałem wyjeżdżać... Już nawet byłem na kolei. Ale
ogarnęła mnie taka tęsknota za Warszawą i... za naszym sklepem - dodał ciszej -
że... Iii... co tam!... Przepraszam cię, żem tu przyszedł...
- Ty mnie przepraszasz, kochany stary?.. Ja myślałem, że gniewasz się na mnie.
- Ja na ciebie?... - odparł Rzecki wpatrując się w niego z przywiązaniem. - Ja na
ciebie?... - Ale co tam!... Przypędziły mnie tu interesa i ciężki kłopot...
- Kłopot?
- Wyobraź sobie, że Klejn aresztowany...
Wokulski cofnął się z krzesłem.
- Klejn i ci dwaj... pamiętasz?... Ten Maleski i Patkiewicz...
- Za co?
- Oni mieszkali w domu baronowej Krzeszowskiej, no i trochę, co prawda,
szykanowali tego... tego Maruszewicza... On groził, a ci jeszcze lepiej... W
końcu poleciał na skargę do cyrkułu... Zeszła policja, zrobił się jakiś skandal i
wszystkich trzech wzięto do kozy.
- Dzieciaki... dzieciaki!... - szepnął Wokulski.
- Ja to samo mówiłem - ciągnął Rzecki. - Naturalnie, nic im się nie stanie, ale
zawsze niemiła historia. Ten osioł Maruszewicz sam przestraszony... Wpadł do
mnie, przysięgał, że on temu nie winien... Nie mogłem już wytrzymać i
odpowiedziałem mu: „Żeś pan nie winien, jestem pewny; ale i to pewne, że w
naszych czasach Pan Bóg opiekuj się hultajami... Bo naprawdę to pan
powinieneś siedzieć dziś pod kluczem za fałszowanie podpisów,, ale nie te
lekkoduchy...” Aż rozpłakał się. Przysiągł, że odtąd wejdzie na dobrą drogę i że
jeżeli dotychczas nie wszedł na nią, to tylko z twojej winy.
„Byłem pełen najszlachetniejszych zamiarów - mówił - ale pan Wokulski,
zamiast podać mi rękę, zamiast utwierdzić w zacnych intencjach, zbył mnie
lekceważeniem...”
- Poczciwa dusza! - roześmiał się Wokulski. - Cóż więcej?
- W mieście gadają - mówił Rzecki - że opuszczasz spółkę...
- Tak...
- I że odstępujesz ją Żydom.
- No, przecież moi wspólnicy nie są starą garderobą, ażebym mógł ich
odstępować - wybuchnął Wokulski. - Mają pieniądze, mają głowy na karkach...
Niech znajdą ludzi i niech sobie radzą.
- Kogo oni tam znajdą, a choćby znaleźli, komu zaufają, jeżeli nie Żydom!... A
Żydzi na serio myślą o tym interesie. Nie ma dnia, ażeby nie odwiedził mnie
564
Szuman albo Szlangbaum, a każdy namawia, ażebym ja po tobie prowadził
spółkę...
- Właściwie ty ją dziś prowadzisz.
Rzecki machnął ręką.
- Twoimi pomysłami i pieniędzmi! - odparł. - Ale mniejsza... Z tego widzę, że
Szuman należy do jednej partii, a Szlangbaum do drugiej i że potrzebują
sztromanów... Przede mną jeden na drugiego wiesza psy, ale wczoraj słyszałem,
że obie partie już mają się porozumieć.
- Mądrzy! - szepnął Wokulski.
- Ale ja do nich straciłem serce - odparł Rzecki. - Jestem przecie stary kupiec i
mówię ci, że u nich wszystko stoi na bladze, szacherce i tandecie.
- Nie bardzo im wymyślaj - wtrącił Wokulski - boć to przecie my ich
wyhodowaliśmy...
- Nie my!... - zawołał gniewnie Rzecki - oni wszędzie tacy... Gdziekolwiek ich
spotkałem: w Peszcie, Konstantynopolu, w Paryżu i w Londynie, zawsze
widziałem jedną zasadę: dawać jak najmniej, a brać jak najwięcej, tak we
względzie materialnym, jak i w moralnym... Blichtr... zawsze blichtr!...
Wokulski zaczął chodzić. po pokoju.
- Szuman miał rację - rzekł - że wzrasta do nich niechęć, kiedy nawet ty...
- Ja nie jestem niechętny... ja już schodzę z pola... Ale spojrzyj tylko, co się tu
dzieje?... Gdzie oni nie włażą, gdzie nie otwierają sklepów, do czego nie
wyciągają rąk?... A każdy, byle zajął jakie stanowisko, prowadzi za sobą cały
legion swoich, bynajmniej nie lepszych od nas, nawet gorszych. Zobaczysz, co
zrobią z naszym sklepem: jacy to tam będą subiekci, jakie towary... I ledwie
zagarnęli sklep, już wkręcają się między arystokrację, już biorą się do twojej
spółki...
- Nasza wina... Nasza wina!... - powtarzał Wokulski. - Nie możemy odmawiać
ludziom prawa do zdobywania stanowisk, ale możemy bronić własnych.
- Ty sam opuszczasz stanowisko.
- Nie przez nich; oni ze mną uczciwie wychodzili.