zawsze tych samych argumentów w swoich dysputach. Ani ona nie jest Duchem
Świętym, ażeby wymyślać coraz nowe, ani ja jestem taką osobliwością, ażeby
dla mnie warto było silić się na oryginalność. Niech sobie mówi, jak chce...
Ważniejsze to, że chyba do niej nie stosuje się ogólne prawidło o kobietach...
Pani Wąsowska to przede wszystkim piękna samica, ale ona nie...
Czy nie tak samo mówił baron o swojej pannie Ewelinie?...”
Lampa gasła. Wokulski zdmuchnął ją i rzucił się na łóżko.
Przez dwa następne dnie padał deszcz i goście zasławscy nie opuszczali pałacu.
Ochocki wziął się do książek i prawie nie pokazywał się, panna Ewelina
chorowała na migrenę, panny Izabela i Felicja czytały francuskie ilustracje, a
reszta towarzystwa, pod przewodnictwem prezesowej, zasiadła do wista.
Przy tej okazji Wokulski spostrzegł, że pani Wąsowska zamiast kokietować go,
do czego ciągle nastręczała się sposobność, zachowuje się bardzo obojętnie.
Uderzyło go zaś, że gdy Starski chciał ją raz pocałować w rękę, wyrwała ją i
obrażona zapowiedziała mu, ażeby nigdy nie ważył się tego robić. Gniew jej był
408
tak szczery, że sam Starski zdziwił się i zmieszał, a baron, choć mu nie szła
karta, był w doskonałym humorze.
- Czy i mnie nie pozwoli pani ucałować swej rączki?... - rzekł baron w jakiś czas
po owym wypadku.
- Panu owszem - odparła podając mu rękę. Baron ucałował ją jak relikwię
spoglądając z triumfem na Wokulskiego, który pomyślał, że jego utytułowany
przyjaciel może nie ma powodu do zbyt wielkiej uciechy,. Starski z takim
zajęciem patrzył w karty, że zdawał się nie uważać na to, co zaszło.
Na trzeci dzień wypogodziło się, a na czwarty było już tak pięknie i sucho, że
panna Felicja zaproponowała spacer na rydze.
Prezesowa tego dnia kazała podać wcześniej drugie śniadanie, a później obiad.
Około wpół do pierwszej przed pałac zajechał brek i pani Wąsowska dała hasło
do wsiadania.
- Śpieszymy się, bo szkoda czasu... Gdzie twój szal, Ewelinko?.. Służące niech
siądą do bryczki i zabiorą kosze. A teraz - dodała, przelotnie spojrzawszy na
Wokulskiego - każdy z panów wybierze sobie damę...
Panna Felicja chciała protestować, ale w tej chwili baron podskoczył do panny
Eweliny, a Starski do pani Wąsowskiej, która przygryzając usta rzekła:
- Myślałam, że już mnie pan nigdy nie wybierze... I posłała Wokulskiemu
piorunujące wejrzenie.
- To my, kuzynko, będziemy trzymać się razem - odezwał się Ochocki do panny
Izabeli. - Ale w takim razie musi pani siąść przy koźle, bo ja powożę.
- Pani Wąsowska nie pozwala, bo pan wywróci! - zawołała panna Felicja, której
los przeznaczył Wokulskiego.
- Owszem, niech powozi, niech wywraca... - rzekła pani Wąsowska. - Jestem
dziś w takim usposobieniu, że zgadzam się na łamanie nam nóg... Biedny ten
rydz, który dostanie się w moje ręce!...
- Jestem pierwszy z nich - odezwał się Starski - jeżeli chodzi o zjedzenie...
- Owszem, jeżeli zgodzisz się pan na poprzednie ucięcie głowy - odpowiedziała
pani Wąsowska.
- Już jej dawno nie mam...
- Nie dawniej, aniżeli ja to spostrzegłam... ale siadajmy i jedźmy...
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY:
LASY, RUINY I CZARY
Ruszyli. Baron, jak zwykle, szeptał z narzeczoną, Starski w gwałtowny sposób
umizgał się do pani Wąsowskiej, która ku zdumieniu Wokulskiego przyjmowała
to dość życzliwie, a Ochocki powoził czwórką. Tym razem jednak jego
furmański entuzjazm hamowało sąsiedztwo panny Izabeli, do której odwracał
się co chwilę.
409
„Wesoły ptaszek z tego Ochockiego! - myślał Wokulski. -Do mnie mówi, że
argumentacja panny Izabeli wylewa mu się uszami, a teraz z nią tylko
rozmawia... Oczywiście, chciał mnie do niej zrazić...”
I wpadł w bardzo posępny humor, był już bowiem pewny, że Ochocki kocha się
w pannie Izabeli i że z takim współkonkurentem prawie nie ma walki.
„Młody, piękny, zdolny... - mówił w sobie. - Nie miałaby chyba oczu albo
rozumu, gdyby wybierając między nim i mną nie oddała jemu pierwszeństwa...
Lecz nawet i w tym razie musiałbym przyznać, że ma szlachetną naturę, jeżeli
gustuje w Ochockim, nie w Starskim. Biedny baron, a jeszcze biedniejsza jego
narzeczona, która tak widocznie durzy się w Starskim. Trzeba mieć bardzo pustą
głowę i serce...”
Przyglądał się jesiennemu słońcu, szarym ścierniskom i pługom z wolna
orzącym ugory i pełen głębokiego smutku w duszy, wyobrażał sobie chwilę, w
której już zupełnie straci nadzieję i ustąpi miejsca przy pannie Izabeli
Ochockiemu.
„Cóż robić?... Cóż robić, jeżeli go wybrała... Moje nieszczęście, żem ją
poznał...”
Wjechali na wzgórze, gdzie roztoczył się przed nimi rozległy horyzont,
obejmujący kilka wiosek, lasy, rzekę i miasteczko z kościołem. Brek chwiał się
w obie strony.
- Pyszny widok! - zawołała pani Wąsowska.
- Jak z balonu, którym kieruje pan Ochocki - dodał Starski trzymając się
poręczy.
- Pan jeździł balonem? - zapytała panna Felicja.
- Balonem pana Ochockiego?.:.
- Nie, prawdziwym...
- Niestety! nie jeździłem żadnym - westchnął Starski - ale w tej chwili
wyobrażam sobie, że jadę bardzo lichym.
- Pan Wokulski pewnie jeździł - rzekła tonem głębokiego przekonania panna
Felicja.
- Ależ, Felu, o co ty niedługo zaczniesz posądzać pana Wokulskiego! - zgromiła
ją pani Wąsowska.
- Istotnie jeździłem... - odparł zdziwiony Wokulski.
- Jeździł pan?... ach, jak to dobrze! - zawołała panna Felicja . - Niech nam pan
opowie...
- Jeździł pan?... - odezwał się z kozła Ochocki. - Hola!... Niech pan zaczeka z
opowiadaniem, zaraz tam przyjdę. Rzucił lejce furmanowi, choć zjeżdżali z
góry, zeskoczył z kozła i po chwili siadł w breku naprzeciw Wokulskiego.
- Jeździł pan?.. - powtórzył. - Gdzie?... Kiedy?...
- W Paryżu, ale tym uwięzionym balonem. Pół wiorsty w górę, prawie żadna
podróż - odparł nieco zmieszany Wokulski.
- Niech pan mówi... To musi być olbrzymi widok?... Jakich uczuć doznawał
pan?.. - mówił Ochocki. Był dziwnie zmieniony: oczy rozszerzyły mu się, na
410
twarz wystąpił rumieniec. Patrząc na niego trudno było wątpić, że w tej chwili
zapomniał o pannie Izabeli.
- To musi być szalona przyjemność... Mów pan... - pytał natarczywie,
schwyciwszy Wokulskiego za kolano.
- Widok jest istotnie wspaniały - odpowiedział Wokulski - ponieważ horyzont
ma kilkadziesiąt wiorst w promieniu, a cały Paryż i jego okolice wyglądają jak
na wypukłej mapie. Ale podróż nie jest miła; może tylko pierwszy raz...
- Jakież wrażenie?..
- Dziwaczne. Człowiek myśli, że sam pojedzie w górę; nagle widzi, że nie on
jedzie, ale ziemia szybko zapada mu się pod nogami. Jest to zawód tak
niespodziany i przykry, że... chciałoby się wyskoczyć...
- Cóż więcej?... - nalegał Ochocki.
- Drugim dziwowiskiem jest horyzont, który ciągle widać na wysokości wzroku.
Skutkiem tego ziemia wydaje się wklęsłą jak ogromny, głęboki talerz.
- A ludzie?... domy?... - Domy wyglądają jak pudełka, tramwaje jak duże
muchy, a ludzie jak czarne krople, które szybko biegną w różnych kierunkach,
ciągnąc za sobą długie cienie. W ogóle jest to podróż przeładowana
niespodziankami.
Ochocki zamyślił się i patrzył przed siebie nic wiadomo na co... Parę razy
zdawało się, że chce wyskoczyć z breka i że go drażni towarzystwo, w którym
też zapanowała cisza.
Dojechali do lasu, za nimi dwie służące w bryczce. Panie wzięły do rąk koszyki.
- A teraz każda dama ze swoim kawalerem w inną stronę! - zakomenderowała