Литмир - Электронная Библиотека
A
A

to wierzy w dobre i złe rasy, tak samo jak książę. On również przytaczał pana

jako dowód dziedziczności. „Wokulski - mówił - od losu ma powodzenie, ale

tęgość ducha ma od rasy.”

- Bardzo jestem wdzięczny tym wszystkim, którzy robią mi zaszczyt

zaliczaniem do jakiejś uprzywilejowanej rasy - rzekł Wokulski. - Pomimo to

405

nigdy nie uwierzę w przywileje bez pracy i zawsze będę wyżej stawiał źle

urodzone zasługi od dobrze urodzonych pretensyj.

- Więc według pana nie jest zasługą pielęgnowanie delikatniejszych uczuć i

wykwintniejszych obyczajów?

- Owszem, jest, ale taką rolę w społeczeństwie odgrywają kobiety. Im natura

dała tkliwsze serca, ruchliwszą wyobraźnię, subtelniejsze zmysły, i one to, nie

zaś arystokracja, utrzymują w życiu codziennym wykwintność, w obyczajach

łagodność, a nawet umieją budzić w nas najwznioślejsze uczucia. Tą lampą,

której blaski ozłacają drogę cywilizacji, jest kobieta. Ona też bywa niewidzialną

sprężyną czynów wymagających niezwykłego natężenia sił... Teraz panna

Izabela zarumieniła się.

Szli jakiś czas w milczeniu. Słońce już schowało się za widnokrąg, a między

drzewami parku na zachodzie błyszczał sierp księżyca. Wokulski, głęboko

zamyślony, porównywał w duchu dwie dzisiejsze rozmowy, jedną z panią

Wąsowską, drugą z panną Izabelą.

„Jakie to inne kobiety!... I czy nie miałem racji przywiązać się do tej oto...”

- Czy mogę zadać panu drażliwe pytanie? - odezwała się nagle panna Izabela

miękkim głosem.

- Choćby najdrażliwsze.

- Prawda, że wyjeżdżał pan do Paryża bardzo obrażony na mnie?.

Chciał odpowiedzieć, że to było coś gorszego od obrazy, gdyż posądzenie o

obłudę, ale milczał.

- Jestem winną wobec pana... Posądzałam pana...

- Czy nie o malwersację w nabyciu domu ojca pani za pośrednictwem Żydów? -

spytał uśmiechając się Wokulski.

- O nie! - odparła żywo. - Przeciwnie, posądzałam pana o czyn wysoce

chrześcijański, którego jednak nie mogłabym nikomu przebaczyć. Przez chwilę

myślałam, że nasz dom kupił pan... za drogo...

- Dziś chyba uspokoiła się pani.

- Tak. Już wiem, że baronowa Krzeszowska chce za niego dać dziewięćdziesiąt

tysięcy.

- Doprawdy? Jeszcze nie rozmawiała ze mną, choć przewidywałem, że to

nastąpi.

- Bardzo cieszę się, że się tak stało, że pan nic nie straci, gdyż...dopiero teraz

mogę panu podziękować z całego serca - mówiła panna Izabela podając mu

rękę. - Rozumiem doniosłość pańskiej usługi. Mój ojciec miał być skrzywdzony,

po prostu obdarty przez baronowę, a pan uratował go od ruiny, może od

śmierci... Takich rzeczy nie zapomina się... Wokulski pocałował ją w rękę.

- Już wieczór - rzekła zmieszana - wracajmy do domu... Całe towarzystwo

pewnie wyszło z parku...

„Jeżeli ona nie jest aniołem, to ja jestem psem!...” - pomyślał Wokulski.

Wszyscy już byli w pałacu, gdzie wkrótce podano kolację. Wieczór zeszedł

406

wesoło. Około jedynastej Ochocki odprowadził Wokulskiego do jego

mieszkania.

- Cóż? - rzekł Ochocki - słyszę, że rozmawialiście państwo z kuzynką Izabelą o

arystokracji?... Przekonałeś ją pan, że to hołota?...

- Nie! Panna Izabela zanadto dobrze broni swoich tez. Jak ona świetnie

rozmawia!... - odparł Wokulski usiłując ukryć pomieszanie.

- Musiała panu mówić, że arystokracja pielęgnuje nauki i sztuki, że jest

mistrzynią dobrych obyczajów, a jej stanowisko celem, do którego dążą

demokraci, i tym sposobem uszlachetniają się... Ciągle słyszę te argumenta;

uszami już mi się wylewają.

- Sam pan wierzysz jednak w dobrą krew - rzekł przykro dotknięty Wokulski.

- Rozumie się... Ale ta dobra krew musi być ciągle odświeżana, gdyż inaczej

prędko się psuje - odpowiedział Ochocki. - No, ale dobranoc panu. Zobaczę, co

mówi aneroid, gdyż barona łamie po kościach i jutro możemy mieć słotę.

Ledwie wyszedł Ochocki, w pokoju Wokulskiego ukazał się baron, kaszlący,

rozgorączkowany, ale uśmiechnięty.

- A, a... ładnie! - mówił, a powieki drgały mu nerwowo ładnie... zdradził mnie

pan... zostawił pan moją narzeczoną samą w parku... Żartuję... żartuję - dodał

ściskając Wokulskiego za rękę - ale... Choć naprawdę mógłbym mieć do pana

pretensję, gdyby nie to, że wróciłem dość wcześnie i... akurat zetknąłem się z

panem Starskim, który z przeciwnego końca alei szedł ku naszej stronie...

Wokulski już po raz drugi tego wieczora zarumienił się jak wyrostek.

„Po co ja wpadłem w tę sieć intryg i oszustw!” - pomyślał, ciągle jeszcze

rozdrażniony słowami Ochockiego. Baron zakaszlał się i odpocząwszy prawił

dalej zniżonym głosem:

- Niech pan jednak nie przypuszcza, że jestem zazdrosny o narzeczoną... Byłoby

to bardzo niskie z mojej strony... To nie kobieta, to anioł, któremu każdej chwili

powierzyłbym cały majątek, życie. Co mówię, życie?... złożyłbym w jej ręce

życie wieczne, tak spokojny, tak pewny o siebie jak to, że jutro słońce wejdzie...

Słońca mogę nie zobaczyć, bo, mój Boże, każdy z nas jest śmiertelny, ale... Ale

o nią nie mam obawy, cienia obawy, daję panu słowo, panie Wokulski... Oczom

własnym nie wierzyłbym, nie tylko czyimś tam podejrzeniom albo

półsłówkom... - zakończył głośniej.

Ale, widzi pan - zaczął po chwili - ten Starski to obrzydliwa figura. Nikomu nie

powiedziałbym tego, ale... wie pan, jak on postępuje z kobietami?... Myśli pan,

że wzdycha, umizga się, błaga o dobre słówko, o uścisk ręki?... Nie, on je

traktuje jak samice, w najbrutalniejszy sposób... Działa im na nerwy rozmową,

spojrzeniami...

Baron zaciął się, oczy mu krwią nabiegły; Wokulski słuchał go i nagle rzekł

cierpkim tonem:

- Kto wie, mój baronie, czy Starski nie ma racji. Nas nauczono widzieć w

kobietach anioły i tak też je traktujemy. Jeżeli one jednak są przede wszystkim

samicami, to my wydajemy się w ich oczach głupsi i niedołężniejsi, niż

407

jesteśmy, a Starski musi triumfować. Ten jest panem kasy, kto posiada właściwy

klucz do zamku, baronie! - zakończył ze śmiechem.

- Pan to mówisz, panie Wokulski?...

- Ja, panie, i nieraz pytam się, czy my nie zanadto ubóstwiamy kobiety, czy w

ogóle nie traktujemy ich zbyt poważnie; poważniej i uroczyściej niż siebie

samych

- Panna Ewelina należy do wyjątków!... - zawołał baron.

- Istnieniu wyjątków nie przeczę, kto wie jednak, czy taki Starski nie odkrył

ogólnego prawidła.

- Może być - odparł zirytowany baron - ale to prawidło nie stosuje się do panny

Eweliny. I jeżeli chronię ją... a raczej nie życzę jej stosunków ze Starskim, gdyż

ona sama się chroni, to tylko dlatego, ażeby podobny człowiek nie skalał jej

czystej myśli jakim wyrazem... No, ale pan jest znużony... Przepraszam za

wizytę w tak niewłaściwej porze.

Baron wyszedł, cicho zamykając drzwi; Wokulski został sam, pogrążony w

niewesołych myślach:

„Co ten Ochocki mówił, że argumenta panny Izabeli już mu się wylewają

uszami? Więc to, co słyszałem od niej, nie było wybuchem zadraśniętego

uczucia, ale dawno wyuczoną lekcją?... Więc jej dowodzenia, uniesienia, a

nawet wzruszenia są tylko sposobami, za pomocą których dobrze wychowane

panny czarują takich jak ja głupców?...

A może po prostu on kocha się w niej i chce ją zdyskredytować w moich

oczach?... No, jeżeli kocha, po cóż ją ma dyskredytować; niech powie, a ona

niech wybiera... Naturalnie, że Ochocki ma więcej szans aniżeli ja; tak jeszcze

nie straciłem rozumu, ażeby tego nie oceniać...Młody, piękny, genialny... Ha!...

niech wybiera: sławę czy pannę Izabelę...

Zresztą - ciągnął dalej w myśli - co mnie obchodzi, że panna Izabela używa

147
{"b":"152412","o":1}