Po przeglądzie drobiu prezesować obejrzała obory i stajnie, gdzie parobcy, po
większej części ludzie dojrzałego wieku, składali jej raporta. Tu o mało nie
zdarzył się wypadek. Ze stajni bowiem nagle wybiegło spore źrebię i rzuciło się
na prezesową przednimi nogami jak pies, który staje na dwu łapach.
Szczęściem, Ochocki pohamował figlarne zwierzę, a prezesowa dała mu zwykłą
porcję cukru...
- On babcię kiedy skaleczy - odezwał się niezadowolony Starski. - Kto widział
przyzwyczajać do takich pieszczot źrebięta, z których później wyrastają konie!
- Zawsze mówisz rozsądnie - odpowiedziała mu prezesowa głaszcząc źrebaka,
który kładł głowę na jej ramieniu, a później biegł za nią tak, że parobcy musieli
go zawracać do stajni. Nawet niektóre krowy poznawały swoją panią i witały ją
stłumionym rykiem, podobnym do mruczenia
„Dziwna kobieta” - pomyślał Wokulski patrząc na staruszkę, która umiała
budzić miłość dla siebie nie tylko w sercach zwierząt, lecz nawet ludzi.
Po kolacji prezesowa poszła spać, a pani Wąsowska zaproponowała spacer po
parku. Baron, lubo niechętnie, zgodził się na projekt; włożył gruby paltot, szyję
386
okręcił chustką i wziąwszy pod rękę narzeczoną wysunął się z nią naprzód. O
czym mówili? Nikt nie wie, tyle tylko widziano, że ona była blada, on miał
wypieki na twarzy.
Około jedenastej w nocy wszyscy rozeszli się, a baron pokaszlując odprowadził
Wokulskiego do jego pokoju.
- Cóż, przypatrzył się pan mojej narzeczonej?... Jaka ona piękna!...Obraz
westalki, panie, prawda? A jeszcze kiedy na jej buzi ukaże się ten wyraz
dziwnej melancholii, uważał pan, jest tak czarująca, że... oddałbym za nią życie.
Nikomu bym tego nie powiedział, wyjąwszy pana, ale wie pan, ona robi na mnie
takie wrażenie, że nie wiem, czy ośmielę się kiedykolwiek pieścić ją... chcę
tylko modlić się do niej... Po prostu panie, klęczałbym u jej nóg i patrzył w
oczy, szczęśliwy, gdyby mi pozwoliła, panie, pocałować brzeg swojej sukni...
Ale czy nie nudzę pana?
Gwałtownie zakaszlał się, tak że mu oczy krwią zabiegły. Odpocząwszy mówił
dalej:
- Ja nieczęsto kaszlę, ale dziś trochę zaziębiłem się... i nawet nie zawsze jestem
skłonny do zaziębień, tylko w jesieni i na nowiu. No, ale to przejdzie, bo
właśnie onegdaj zaprosiłem na konsylium Chałubińskiego i Baranowskiego i ci
mi powiedzieli, że bylem się szanował, będę zdrów... Pytałem ich również
(mówię to tylko panu), co sądzą o moim małżeństwie. Ale oni powiedzieli, że
małżeństwo to taka rzecz osobista... Zwróciłem ich uwagę, że lekarze berlińscy
od dawna już kazali mi się żenić. To im dało do myślenia i zaraz któryś rzekł:
„A to szkoda, wielka szkoda, że pan natychmiast nie spełnił ich zalecenia...”
Toteż, powiem panu, obecnie jestem zdecydowany skończyć przed
adwentem...Znowu napadł go kaszel. Odpoczął i nagle spytał Wokulskiego
zmienionym głosem:
- Wierzy pan w życie przyszłe?
- Dlaczego?...
-Bo widzi pan, ta wiara chroni człowieka od rozpaczy. Ja na przykład
rozumiem, że ani sam nie będę już tak szczęśliwy, jak bym mógł być kiedyś, ani
jej nie dam zupełnego szczęścia. Jedyną zaś pociechę mam w tej myśli, że
spotkamy się na innym, lepszym świecie, gdzie oboje będziemy młodzi.
Przecież ona - dodał zadumany - będzie i tam należała do mnie, gdyż Pismo
święte uczy: „Co zwiążecie na ziemi, będzie związane w niebie...” Pan może nie
wierzy w to, tak jak i Ochocki; niech pan jednak przyzna, że... czasem... wierzy
pan i wcale nie dałby pan słowa, że tak nie będzie?...
Zegar za ścianą wybił północ, baron zerwał się wylękniony i pożegnał
Wokulskiego. W kilka minut później jego zanoszący się kaszel było słychać w
drugim końcu oficyny.
Wokulski otworzył okno. Przy kuchni piały ogromnymi głosami koguty
kałakuckie, w parku kwilił puszczyk; na niebie urwała się jedna gwiazda i
spadła gdzieś za drzewami. Baron wciąż kaszlał.
387
„Czy wszyscy zakochani są tak ślepi jak on? - myślał Wokulski. -Bo dla mnie, i
chyba dla każdego tutaj, jest jasne, że ta panna wcale go nie kocha. Może nawet
kocha Starskiego...
Nie rozumiem jeszcze sytuacji - ciągnął dalej - ale najprawdopodobniej jest tak:
panna idzie za mąż dla pieniędzy, a Starski swymi teoriami umacnia ją w tym
zamiarze. A może i on podkochuje się w niej?... Niepodobna. Prędzej już się nią
znudził i gwałtem namawia do zamążpójścia. Chociaż... Nie, to byłaby
potworna kombinacja. Tylko kobiety publiczne mają kochanków, którzy
prowadzą nimi handel. Co za głupie przypuszczenie!... Starski może istotnie być
jej przyjacielem i radzić to, w co sam wierzy. On przecież mówi otwarcie, że
sam ożeni się tylko z bogatą kobietą. Zasada taka dobra jak każda inna,
powiedziałby Ochocki. Słusznie prezesowa mówiła kiedyś, że dzisiejsze
pokolenie ma mocne głowy i zimne serca. Nasz przykład zniechęcił ich do
sentymentalizmu, więc wierzą w potęgę pieniędzy, co zresztą dowodzi
rozsądku. Nie, ten Starski sprytny człowiek; może trochę hulaka, próżniak, ale
sprytu mu nie brak. Ciekawym tylko, za co tak na nim używa pani Wąsowska?...
Zapewne ma do niego słabość, a że ma i pieniądze, więc w rezultacie pobiorą
się. Zresztą - co mnie to obchodzi...
Ciekawym, dlaczego prezesowa dziś nie wspominała o pannie Izabeli? No, już
ja pytać się nie będę... Od razu wzięliby nas na języki...”
Zasnął i marzyło mu się, że jest baronem zakochanym i chorym, a Starski
odgrywa przy nim rolę przyjaciela dom. Ocknął się i roześmiał... Już to
wyleczyłoby mnie od razu” - szepnął.
Ranek znowu zeszedł mu na łapaniu ryb z panną Felicją i Ochockim. Gdy zaś o
pierwszej wszyscy zebrali się na śniadanie, pani Wąsowska odezwała się:
- Babcia pozwoli nam osiodłać dwa konie: mnie i panu Wokulskiemu, prawda? -
A potem zwróciwszy się do Wokulskiego dodała:
- Za pół godziny jedziemy. Od tej chwili zaczyna pan służbę przy mnie.
- Państwo tylko we dwoje pojadą? - spytała zapłoniona panna Felicja..
- Czy i ty miałabyś chęć jechać z panem Julianem?
- Tylko proszę... bez żadnych dysponowań moją osobą - zaprotestował Ochocki.
- Felcia zostanie ze mną - wtrąciła prezesowa.
Pannie Felicji krew i łzy napłynęły do oczu. Spojrzała na Wokulskiego naprzód
z gniewem, potem ze wzgardą, a nareszcie wybiegła z pokoju pod pozorem
znalezienia chustki. Gdy wróciła, wyglądała jak Maria Stuart przebaczająca
swoim oprawcom i miała czerwony nosek.
Punkt o drugiej przyprowadzono dwa piękne wierzchowce. Wokulski stanął
przy swoim, a w parę minut ukazała się pani Wąsowska. Miała obcisłą
amazonkę, kształty Junony, kasztanowate włosy zebrane w jeden węzeł.
Końcem nogi oparła się na ręku stangreta i jak sprężyna rzuciła się na siodło.
Szpicrózga drżała w jej ręce. Wokulski tymczasem spokojnie dopasowywał
strzemiona.
388
- Prędzej, panie, prędzej - wołała ściągając lejce koniowi, który kręcił się w koło
i przysiadał na zadzie. - Za bramą ruszamy galopem... Avanti, Savoya!...
Nareszcie Wokulski siadł na konia, pani Wąsowska niecierpliwie uderzyła
swego szpicrózgą i wyjechała za folwark. Droga ciągnęła się aleją lipową,
mającą z wiorstę długości. Po obu stronach leżało szare pole, a na nim tu i
ówdzie widać było sterty pszenicy, duże jak chaty. Niebo czyste, słońce wesołe,
z daleka dolatywał jęk młocarni.
Kilka minut jechali kłusem. Potem pani Wąsowska położyła rękojeść szpicrózgi
na ustach, pochyliła się i poleciała galopem. Welon kapelusza chwiał się za nią
jak popielate skrzydło.
- Avanti! avanti!...
Znowu biegli kilka minut. Nagle pani osadziła konia na miejscu, była