środku obszaru mającego ze dwie wiorsty długości i z półszerokości. Za sobą
miał ogród, przed sobą bardzo długą aleję. Po obu jej stronach ciągnęły się
skwery i pałace, a daleko, na wzgórzu, wznosiła się ogromna brama. Wokulski
czuł; że w tym miejscu może mu zabraknąć przymiotników i stopni
najwyższych.
329
- To jest plac Zgody, to obelisk z Luxor (oryginalny, panie!), za nami Ogród
Tuileryjski, przed nami Pola Elizejskie, a tam, na końcu...Łuk Gwiazdy...
Wokulski obejrzał się: przy nim kręcił się jakiś pan w ciemnych okularach i
nieco podartych rękawiczkach.
- Możemy tam podejść... Boski spacer!... Czy widzisz pan ten ruch... - mówił
nieznajomy. Nagle umilkł, szybko odszedł i zniknął między dwoma
przejeżdżającymi powozami. Natomiast zbliżył się jakiś wojskowy w krótkiej
pelerynie, z kapturem na plecach. Wojskowy chwilę przypatrzył się
Wokulskiemu i rzekł z uśmiechem:
- Pan cudzoziemiec?... Niech pan będzie ostrożny ze znajomościami w Paryżu.
Wokulski machinalnie dotknął bocznej kieszeni surduta i już nie znalazł tam
srebrnej papierośnicy. Zarumienił się, podziękował wojskowemu w pelerynie,
lecz nie przyznał się do straty. Przyszły mu na myśl definicje Jumarta i
powiedział sobie, że już zna źródło dochodów pana w podartych rękawiczkach,
choć nie wie jeszcze o jego wydatkach.
„Jumart ma rację - szepnął. - Złodzieje są mniej niepewni od ludzi, którzy nie
wiadomo skąd czerpią dochody...”
I przypomniał sobie, że w Warszawie jest bardzo wielu takich. „Może dlatego
nie ma tam gmachów i łuków triumfalnych...”
Szedł Polami Elizejskimi i odurzał się ruchem nieskończonych sznurów karet i
powozów, między którymi przesuwali się jeźdźcy i amazonki. Szedł odpędzając
od siebie posępne myśli, które krążyły nad nim jak stada nietoperzów. Szedł i
lękał się spojrzeć za siebie; zdawało mu się, że na tej drodze, kipiącej
przepychem i weselem, on sam jest jak zdeptany robak, który wlecze za sobą
wnętrzności.
Dotarł do Łuku Gwiazdy i powoli zawrócił się z powrotem. Gdy znowu dosięgał
placu Zgody, zobaczył, poza Tuileryjskim Ogrodem, ogromną czarną kulę, która
szybko szła w górę, zatrzymała się pewien czas i powoli opadła na dół.
„Ach, to tu jest balon Giffarda? - pomyślał. - Szkoda, że nie mam dziś czasu!...”
Z placu skręcił w jakąś ulicę, gdzie na prawo ciągnął się ogród oddzielony
żelaznymi sztachetami i słupami, na których stały wazony, a na lewo - szereg
kamienic z pólokrągłymi dachami, z lasem kominów i kominków, z nie
kończącymi się balustradami... Szedł powoli i z trwoga myślał, że ledwie po
ośmiogodzinnym pobycie Paryż zaczyna go nudzić...
„Bah! - szepnął. - A wystawa, a muzea, a balon?.. „
Idąc wciąż ulicą Rivoli, około siódmej dotarł do placu, na którym wznosiła się,
samotna jak palec, wieża gotycka, otoczona drzewami i niskim płotem z prętów
żelaznych. Stąd znowu rozbiegało się kilka ulic ; Wokulski uczuł znużenie,
kiwnął na fiakra i po upływie pół godziny znalazł się w hotelu spotkawszy po
drodze znajomą już bramę St. Denis.
Sesja z fabrykantami okrętów i odnośnymi inżynierami przeciągnęła się do
północy, przy udziale bardzo wielu butelek szampana. Wokulski, który musiał
wyręczać w rozmowie Suzina i robił dużo notatek, dopiero przy tej pracy
330
uspokoił się zupełnie. Rześko pobiegł do swojego numeru i zamiast dręczyć się
lustrem, wziął do poduszki plan Paryża umieszczony w Przewodniku.
„Bagatela! - mruknął. - Około stu wiorst kwadratowych powierzchni, dwa
miliony mieszkańców, kilka tysięcy ulic i kilkanaście tysięcy powozów
publicznych...”
Potem przejrzał długi spis najznakomitszych budowli paryskich i ze wstydem
pomyślał, że chyba nigdy nie zorientuje się w tym mieście.
„Wystawa... Nôtre-Dame... Hale Centralne... Plac Bastylii... Magdalena...
Ścieki... No, dajcie mi spokój!” - mówił.
Zgasił świecę. Na ulicy było cicho; przez okno napływał szary blask świateł
odbitych chyba od obłoków. Ale Wokulskiemu szumiało i dzwoniło w uszach, a
przed oczyma ukazywały mu się to ulice gładkie jak posadzka, to drzewa
otoczone żelaznymi koszykami, to gmachy budowane z ciosowego kamienia, to
znowu ciżba ludzi i powozów wychodzących nie wiadomo skąd i biegnących
nie wiadomo dokąd. Przypatrując się tym pierzchliwym widziadłom usypiał i
myślał, że jednak ten pierwszy dzień w Paryżu upamiętni mu się na całe życie.
Potem marzyło mu się, że to morze domów i las posągów, i nieskończone
szeregi drzew zwalają się na niego i że on sam już śpi w niezmiernym grobowcu
samotny, cichy, prawie szczęśliwy. Śpi, o niczym nie myśli, o nikim nie
pamięta, i tak przespałby wieki, gdyby, ach! nie ta kropla żalu, która leży w nim
czy obok niego, tak mała, że jej nie dojrzy ludzkie oko, a tak gorzka, że
mogłaby cały świat zatruć.
Od dnia, w którym po raz pierwszy skąpał się w Paryżu, zaczęło się dla
Wokulskiego życie prawie mistyczne. Poza obrębem kilku godzin, które
poświęcał naradom Suzina z budowniczymi okrętów, Wokulski był zupełnie
swobodny i używał tego czasu na najnieporządniejsze zwiedzanie miasta.
Wybierał jakąś miejscowość według alfabetu w Przewodnikui nawet nie patrząc
na plan jechał tam otwartym powozem. Wdrapywał się na schody, obchodził
gmachy, przebiegał sale, zatrzymywał się przed ciekawszymi okazami i tym
samym fiakrem, wynajętym na cały dzień, przenosił się do innej miejscowości,
znowu według alfabetu. A ponieważ największym niebezpieczeństwem, jakiego
lękał się, był brak zajęcia, więc wieczorami oglądał plan miasta, wykreślał już
obejrzane punkta i robił notatki.
Niekiedy w wycieczkach towarzyszył mu Jumart i prowadził go do miejsc, o
których nie wspominają przewodniki: do składów kupieckich, do warsztatów
fabrycznych, do mieszkań rękodzielników, do kwater studenckich, do kawiarni i
restauracyj na ulicach czwartego rzędu. I tu dopiero Wokulski poznawał
właściwe życie Paryża.
W ciągu tych wędrówek wchodził na wieże: St. Jacques, Nôtre-Dame i
Panteonu, wjeżdżał windą na Trocadero, zstępował do ścieków paryskich i do
ozdobionych trupimi głowami katakumb, zwiedzał wystawę powszechną,
Louvre i Cluny, Lasek Buloński i cmentarze, kawiarnie de la Rotonde, du Grand
Balcon i fontanny, szkoły i szpitale, Sorbonę i salę fechtunku, hale i
331
konserwatorium muzyczne, bydłobójnie i teatry, giełdę, Kolumnę Lipcową i
wnętrza świątyń. Wszystkie te widoki tworzyły dokoła niego chaos, któremu
odpowiadał chaos panujący we własnej duszy.
Nieraz przebiegając myślą oglądane przedmioty: od pałacu wystawy, mającego
dwie wiorsty w obwodzie, do perły w koronie Burbonów, niewiększej od ziarna
grochu, pytał: czego ja chcę.?... I okazywało się, że nie chciał niczego. Nic nie
przykuwało jego uwagi, nie przyśpieszało bicia serca, nie pobudzało go do
czynów. Gdyby za cenę pieszej podróży od cmentarza Montmartre do cmentarza
Montparnasse ofiarowano mu cały Paryż pod warunkiem, żeby go to zajęło i
rozgrzało, nie przeszedłby tych pięciu wiorst. Przechodził zaś ich dziesiątki
dziennie dlatego tylko, ażeby zagłuszyć wspomnienia.
Nieraz zdawało mu się, że jest istotą, która dziwnym zbiegiem wypadków
urodziła się przed kilkoma dniami tu, na bruku paryskim, i że wszystko, co mu
przychodziło na pamięć, jest złudzeniem, jakimś snem przedbytowym, który
nigdy nie istniał w rzeczywistości. Wówczas mówił sobie, że jest zupełnie
szczęśliwy, jeździł z jednego końca Paryża na drugi i jak szaleniec garściami
rozrzucał luidory.
„Wszystko jedno!” - mruczał.
Ach, gdyby tylko nie ta kropla żalu, tak mała, a tak gorzka!