wzrost okazały, rysy bardzo regularne, postawa wielkiej damy.
Milcząc wskazał jej fotel. Gdy zaś usiadła, spostrzegł, że jest wzburzona i
szarpie w rękach haftowaną chusteczkę. Nagle odezwała się, dumnie patrząc mu
w oczy:
- Pan mnie zna?
- Nie, pani.
- Nie widział pan nawet moich portretów?
- Nie.
- Więc chyba nigdy pan nie był ani w Berlinie, ani w Wiedniu.
- Nie byłem.
Dama głęboko odetchnęła.
- Tym lepiej - rzekła - będę śmielszą. Nie jestem baronowa...jestem zupełnie
kim innym. Ale o to mniejsza. Chwilowo znalazłam się w trudnym położeniu...
potrzebuję dwudziestu tysięcy franków... A ponieważ nie chcę w tutejszych
lombardach zastawiać moich klejnotów, więc... Pojmuje pan?
- Nie, pani.
- Więc... mam do zbycia ważną tajemnicę...
- Nie mam prawa nabywać tajemnic - odpowiedział już zmieszany Wokulski.
Dama poruszyła się na fotelu.
- Nie ma pan prawa?... Więc po cóż pan tu przyjechał?... - rzekła z lekkim
uśmiechem.
- A jednak nie mam...
Dama podniosła się.
- Tu - mówiła wzruszona - jest adres, pod którym można się zgłosić do mnie w
ciągu dwudziestu czterech godzin, a tu... notatka, która może panu da trochę do
myślenia... Żegnam. Wyszła z szelestem. Wokulski spojrzał na notatkę i znalazł
w niej szczegóły dotyczące osoby jego i Suzina, które zazwyczaj stanowią treść
paszportów.
„No tak!... - myślał. - Miler przeczytał mój paszport i zrobił z niego wyciąg,
nawet nie bez błędów... Woklusky... Cóż, u diabła czy oni mnie uważają za
dziecko?...”
Ponieważ nikt z gości już nie przychodził, Wokulski wezwał do siebie Jumarta.
- Co pan rozkaże? - spytał elegancki marszałek dworu.
- Chciałem z panem pomówić.
- Prywatnie?... W takim razie pozwoli pan, że usiądę. Przedstawienie skończone,
kostiumy idą do składu, aktorzy stają się równi sobie.
Mówił to nieco ironicznym tonem i zachowywał się, jak przystało na człowieka
bardzo dobrze wychowanego. Wokulski dziwił się coraz więcej.
- Powiedz mi pan - rzekł - co to są za ludzie?
- Ci, którzy byli u pana? - spytał Jumart. - Ludzie jak inni: przewodnicy,
wynalazcy, pośrednicy... Każdy pracuje, jak umie, i stara się swoją pracę zbyć
327
najkorzystniej. A że lubią zarobić, jeżeli się da, więcej niż warto, to już cecha
Francuzów:
- Pan nie jesteś Francuzem?
- Ja?... urodziłem się w Wiedniu, kształciłem się w Szwajcarii i w Niemczech,
długi czas mieszkałem we Włoszech, Anglii, Norwegii, Stanach
Zjednoczonych... Moje zaś nazwisko najlepiej streszcza narodowość: tym
jestem, w czyjej mieszkam oborze; wołem między wołami, koniem między
końmi. A że wiem, skąd mam pieniądze i na co je wydaję, i ludzie o mnie
wiedzą, więc zresztą nic mnie nie obchodzi.
Wokulski przypatrywał mu się z uwagą.
- Nie rozumiem pana - rzekł.
- Widzi pan - mówił Jumart przebierając palcami po stole - za dużo zwiedziłem
świata, ażebym miał troszczyć się o czyjąś narodowość. Dla mnie istnieją tylko
cztery narodowości bez względu na języki. Numer pierwszy mają ci, o których
wiem: - skąd biorą pieniądze i na co je wydają. Numer drugi - ci, o których
wiem, skąd biorą, ale nie wiem, na co wydają. Numer trzeci ma znane wydatki,
choć nieznane dochody, a numer czwarty noszą ci, których nie znam ani źródła
dochodów, ani wydatków. O panu Escabeau wiem, że ma dochody z fabryki
trykotaży, a wydaje pieniądze na zbudowanie jakiejś piekielnej broni, więc
szanuję go... zaś o pani baronowej:.. nie wiem, ani skąd bierze pieniądze, ani na
co je wydaje; i dlatego jej nie ufam.
- Ja jestem kupcem, panie Jumart - odpowiedział Wokulski, niemile draśnięty
wykładem powyższej teorii.
- Wiem o tym. I jeszcze jest pan przyjacielem pana Siuzę, co także daje pewien
procent. Nie do pana zresztą stosowały się moje uwagi; wypowiedziałem je jako
odczyt, który mam nadzieję, opłaci mi się.
- Jesteś pan filozofem - mruknął Wokulski.
- Nawet doktorem filozofii dwu uniwersytetów - odparł Jumart.
- I spełniasz pan rolę...
- Służącego?... chciałeś pan powiedzieć - przerwał śmiejąc się Jumart. - Pracuję,
panie, aby żyć i zabezpieczyć sobie rentę na starość. A o tytuł nie dbam: tyle ich
już miałem!... Świat podobny jest do amatorskiego teatru: więc nieprzyzwoicie
jest pchać się w nim do ról pierwszych, a odrzucać podrzędne. Wreszcie, każda
rola jest dobra, byle grać ją z artyzmem i nie brać jej zbyt poważnie.
Wokulski poruszył się. Jumart wstał z krzesła i ukłoniwszy się elegancko, rzekł:
- Polecam panu moje usługi. Następnie wyszedł z salonu.
„Mam gorączkę czy co?... - szepnął Wokulski ściskając głowę rękoma. -
Wiedziałem, że Paryż jest dziwny, ale żeby był aż tak dziwny...”
Kiedy Wokulski spojrzał na zegarek, było dopiero wpół do czwartej.
„Przeszło cztery godziny do sesji” - mruknął czując, że ogarnia go trwoga na
myśl: co robić z czasem? Widział tyle nowych rzeczy, rozmawiał z tyloma
nowymi ludźmi i jest dopiero wpół do czwartej!...
328
Trapił go nieokreślony niepokój, czuł brak czegoś... „Może by znowu co zjeść? -
nie. Może czytać? - nie. Może rozmawiać? - już mam dosyć tej rozmowy..”
Ludzie obrzydli mu; najmniej wstrętnymi byli ci chorzy na manię wynalazków i
ten Jumart ze swoją klasyfikacją człowieczego gatunku.
Nie miał odwagi wracać do swego numeru z wielkim lustrem; cóż mu więc
postało, jeżeli nie oglądanie paryskich osobliwości. Kazał zaprowadzić się do
sali jadalnej Grand Hôtel. Wszystko tu pyszne i ogromne, począwszy od ścian,
sufitu i okien, skończywszy na liczbie i długości stołów. Ale Wokulski nie
przypatrywał się; utkwił oczy w jednym z olbrzymich złoconych pająków i
myślał:
„Kiedy ona dosięgnie wieku baronowej... ona, przywykła do wydawania
dziesiątków tysięcy rubli rocznie, kto wie, czy nie pójdzie też drogami
baronowej?... Przecie i ta kobieta była młodą, i za nią mógł szaleć taki wariat jak
ja, i ona nie pytała, skąd się biorą pieniądze... Dziś już wie skąd: z handlu
tajemnicami ... Przeklęta sfera, która hoduje takie piękne i takie kobiety...”
W sali było mu ciasno, więc wybiegł przed hotel utopić się w ulicznym gwarze.
„Pierwej szedłem na lewo - myślał - teraz pójdę w prawo...”
Wędrówka na oślep w niezmiernym mieście była jedyną rzeczą mającą dla
niego jakiś gorzki powab.
„Gdybym między tymi tłumami mógł zgubić samego siebie...”-szepnął.
Skręcił tedy na prawo. Wyminął nieduży plac i wszedł na bardzo duży, obficie
zasadzony drzewami. Na środku jego stał gmach prostokątny, otoczony
kolumnami jak grecka świątynia; wielkie drzwi śpiżowe, okryte płaskorzeźbą,
na szczycie frontonu również płaskorzeźba przed-stawiająca, zdaje się, sąd
ostateczny.
Wkoło obszedł gmach myśląc o Warszawie. Z jakim trudem dźwigają się
tamtejsze budowle nieduże, nietrwałe i płaskie, gdy tu siła ludzka, jakby dla
rozrywki, wznosi olbrzymy i tak dalece jest niewyczerpana pracą, że jeszcze
zalewa je ozdobami.
Naprzeciw zobaczył niedługą ulicę, a za nią ogromny plac, na którym majaczyła
wysmukła kolumna. Poszedł w tamtą stronę. Im bardziej zbliżał się, tym wyżej
rosła kolumna i plac się rozszerzał. Przed i za kolumną biły duże wodotryski; na
prawo i na lewo ciągnęły się już żółknące kępy drzew jak ogrody; w głębi widać
było rzekę, nad którą co chwilę rozsnuwał się dym szybko przelatującego
parostatku.
Na placu kręciło się niewiele stosunkowo powozów; natomiast było dużo dzieci
z matkami i bonami. Krążyli wojskowi różnej broni i gdzieś grała orkiestra.
Wokulski zbliżył się do obelisku i ogarnęło go zdumienie. Znajdował się na