mającą zamiast drzwi ogromne lustro.
- Siadaj, Stanisławie Piotrowiczu. Chcesz jeść czy pić, tu czy w sali? No,
pięćdziesiąt tysięcy twoje... Bardzom kontent...
- Powiedz mi - po raz pierwszy odezwał się Wokulski - za cóż to ja mam dostać
pięćdziesiąt tysięcy?...
- Może i więcej.
-Dobrze, ale za co?
Suzin rzuca się na fotel, opiera ręce na brzuchu i wybucha śmiechem.
- Ot, za to samo, że się pytasz!... Inny nie pyta, za co weźmie pieniądze, tylko
dawaj... A ty jeden chcesz wiedzieć, za co zarobisz takie pieniądze. Ach, ty
gołąbku!...
- To nie jest odpowiedź.
318
- Zaraz ja tobie odpowiem - mówi Suzin. - Najpierw za to, żeś ty mnie jeszcze w
Irkucku przez cztery lata rozumu uczył. Żeby nie ty, ja nie byłbym ten Suzin co.
dziś. No, a ja, Stanisławie Piotrowiczu, ja nie wasz człowiek: za dobro daję
dobro...
- I to nie odpowiedź - wtrącił Wokulski.
Suzin wzruszył ramionami.
- Już ty w tej izbie nie chciej ode mnie objaśnienia; a tam na dole sam
zrozumiesz. Może być, kupię trochę galanterii paryskich, a może być,
kilkanaście statków kupieckich. Ja po francusku ani w ząb i po niemiecku też,
więc trzeba mi człowieka takiego jak ty...
- Nie znam się na statkach.
- Bądź spokojny. Znajdziem tu inżynierów kolejowych i morskich, i
wojskowych... Mnie nie o nich chodzi, ale o człowieka, który by gadał za mnie -
dla mnie. Zresztą, mówię tobie, jak zejdziemy tam na dół, miej ty dwie pary
oczów i dwie pary uszów, ale jak wyjdziemy stamtąd, nie miej ty nawet
pamięci. Ty to potrafisz, Stanisławie Piotrowiczu, a o resztę nie pytaj się. Ja
zarobię dziesięć procent, tobie dam dziesięć procent od mego zarobku i sprawa
skończona. A na co to, dla kogo i przeciw komu - nie pytaj.
Wokulski milczał.
- O czwartej przyjdą do mnie fabrykanci amerykańscy i francuscy. Możesz
zejść? - spytał Suzin.
- Dobrze.
- A teraz przejedziesz się po mieście?
- Nie. Teraz pójdę spać.
- No, to i dobrze. Chodźże do twego mieszkania.
Opuścili numer Suzina i o kilkanaście kroków dalej weszli do podobnego
zupełnie saloniku: Wokulski rzucił się na łóżko, Suzin wyszedł na palcach i
zamknął drzwi.
Po odejściu Suzina Wokulski przymknął oczy i usiłował zasnąć. Może nie tyle
zasnąć, ile odpędzić od siebie jakąś myśl natrętną, przed którą uciekł z
Warszawy. Przez pewien czas zdawało mu się, że jej niema, że została tam i że
dopiero szuka go stroskana, tułając się od Krakowskiego Przedmieścia do Alei
Ujazdowskiej.
„Gdzie on jest?... gdzie on jest?...” - szeptało widmo.
„A jeżeli poleci za mną?... - spytał samego siebie Wokulski. - No, już chyba tu
mnie nie znajdzie w tak wielkim mieście, w takim ogromnym hotelu...”
„A może mnie już szuka?...” - pomyślał.
Zamknął oczy jeszcze mocniej i począł huśtać się na materacu; który wydał mu
się nadzwyczajnie szerokim i wyjątkowo sprężystym. Był pogrążony w dwu
szmerach. Za drzwiami, na hotelowym korytarzu, ludzie rozmawiali i biegali,
jakby w tej chwili stało się coś; za oknem, na ulicy, rozlegał się nieokreślony
hałas, na który składają się turkoty licznych wozów, dźwięki dzwonów, głosy
ludzkie, trąbki, wystrzały i Bóg nie wie co, a wszystko przytłumione i odległe.
319
Potem przywidziało mu się, że jakiś cień zagląda do jego okna, a później, że po
długim korytarzu ktoś chodzi ode drzwi do drzwi, puka i pyta:
„Czy nie ma go tu?...”
Istotnie ktoś chodził, pukał i nawet zapukał do jego drzwi; lecz nie odebrawszy
odpowiedzi poszedł dalej.
„Nie znajdzie mnie!... nie znajdzie...” - myślał Wokulski.
Wtem otworzył oczy i włosy powstały mu na głowie. Naprzeciw siebie zobaczył
taki sam pokój jak jego, takie samo łóżko z baldachimem, a na nim... siebie!...
Było to jedno z najsilniejszych wstrząśnień, jakich doznał w życiu,
sprawdziwszy własnymi oczyma, że tu, gdzie uważał się za zupełnie samotnego,
towarzyszy mu nieodstępny świadek... on sam!...
„Co za oryginalne szpiegowanie... - mruknął. - Głupie te szafy z lustrami.”
Zerwał się z łóżka, jego sobowtór zerwał się równie szybko. Pobiegł do okna -
tamten także. Otworzył gorączkowo walizkę, ażeby przebrać się, i tamten
również zaczął przebierać się, widocznie z zamiarem wyjścia na miasto.
Wokulski czuł, że musi uciec z tego pokoju. Widmo, przed którym wyjechał z
Warszawy, było już tu i stało za progiem.
Umył się, włożył czystą bieliznę, przebrał się. Było ledwie wpół do pierwszej.
„Trzy i pół godziny - pomyślał. - Coś trzeba z nimi zrobić...”
Ledwie otworzył drzwi, już znalazł się służący z frazesem:
- Monsieur?...
Wokulski kazał zaprowadzić się do schodów, dał służącemu franka i zbiegł z
trzeciego piętra na dół, jak człowiek, którego ścigają.
Wyszedł przed bramę i zatrzymał się na chodniku. Ulica szeroka, wysadzona
drzewami. W jednej chwili przelatuje około niego ze sześć powozów i żółty
omnibus, naładowany podróżnymi wewnątrz i na dachu. Na prawo, gdzieś
bardzo daleko, widać plac, na lewo - pod hotelem - niedużą markizę, a pod nią
gromadę mężczyzn i kobiet, którzy siedzą przy okrągłych stoliczkach, prawie na
chodniku, i piją kawę. Panowie są jak wydekoltowani, mają w dziurkach od
guzików kwiaty lub wstążeczki i zakładają nogi na kolana akurat tak wysoko,
jak przystoi w sąsiedztwie pięciopiętrowych domów; kobiety szczupłe, małe,
śniade, z ognistymi spojrzeniami, lecz skromnie ubrane.
Wokulski idzie w lewo i za węgłem tego samego hotelu, w tymże samym
hotelu, widzi drugą markizę i drugą gromadę ludzi, pijących coś obok chodnika.
Tu siedzi ze sto osób, jeżeli nie więcej; panowie mają miny impertynentów,
damy są ożywione, przyjacielskie i pełne prostoty. Powozy jedno - i dwukonne
toczą się w dalszym ciągu, gromady pieszych pędzą co chwilę w jedną i drugą
stronę, przesuwa się żółty i zielony omnibus, tym zaś przecinają drogę
omnibusy brunatne, wszystkie napełnione wewnątrz, wszystkie obładowane
podróżnymi na dachach. Wokulski znajduje się na środku placu, z którego
rozchodzi się siedem ulic. Liczy raz i drugi - siedem ulic... Gdzie iść? Chyba w
kierunku drzew... Akurat dwie ulice, przecinające się pod kątem prostym, są
zadrzewione...
320
„Pójdę w kierunku ściany hotelu” - myśli Wokulski.
Robi pół obrotu w lewo i staje zdumiony.
W głębi na lewo widać jakiś potężny gmach.
Na parterze - szereg arkad i posągów, na pierwszym piętrze olbrzymie kolumny
kamienne i nieco mniejsze marmurowe, ze złoconymi kapitelami. Na wysokości
dachu w kątach orły i złocone posągi, unoszące się nad złoconymi figurami
rozhukanych koni. Dach bliżej płaski, dalej kopuła zakończona koroną, a
jeszcze dalej - dach trójkątny, również dźwigający na szczycie grupę figur.
Wszędzie marmur, brąz, złoto, wszędzie kolumny, posągi i medaliony...
„Opera?... - myśli Wokulski. - Ależ tu jest więcej marmurów i brązów aniżeli w
całej Warszawie!...”
Przypomina sobie swój sklep, ozdobę miasta, rumieni się i idzie dalej. Czuje, że
Paryż na pierwszym kroku przytłoczył go, i - jest kontent.
Ruch powozów, omnibusów i ludzi pieszych zwiększa się w zastraszający
sposób. Co kilka kroków werandy, okrągłe stoliki, ludzie siedzący przy
chodnikach. Za powozem, który ma z tyłu lokaja, toczy się wózek ciągniony
przez psa, mija go omnibus, potem dwaj ludzie z tragami, potem większy wóz
na dwu kołach, potem dama i mężczyzna konno i znowu nieskończony szereg
powozów. Bliżej chodnika - wózek z bukietami, drugi z owocami, naprzeciw
pasztetnik, roznosiciel gazet, handlarz starzyzny, szlifierz, roznosiciel książek...