Литмир - Электронная Библиотека
A
A

ale jestem pewna, że... pojechałaby do niego, gdyby ją wezwał!...

315

Tłumione łkanie przerwało jej mowę. Spojrzeliśmy po sobie z Wirskimi

pożegnaliśmy sędziwą damę.

- Pani - rzekłem na odchodnym - nim rok upłynie, przyniosę wiadomość o jej

zięciu. A może - szepnąłem z mimowolnym uśmiechem - sprawy ułożą się tak,

że... wszyscy będziemy zadowoleni...Wszyscy... nawet ci, których tu nie ma!...

Staruszka spojrzała na mnie pytającym wzrokiem, alem nic nie odpowiedział.

Jeszcze raz pożegnałem ją i wyszliśmy obaj z rządcą nie dopytując się już o

panią Stawską.

- A niechże pan zagląda do nas choćby co wieczór!... - zawołała sędziwa dama,

gdy już byliśmy w kuchni. Naturalnie, że będę zaglądał... Czy uda mi się moja

kombinacja ze Stachem? Bóg raczy wiedzieć. Tam gdzie serce wchodzi w grę,

na nic wszelkie rachuby. Ale spróbuję rozwiązać ręce kobiecie, a i to coś

znaczy.

Po opuszczeniu mieszkania pani Stawskiej i jej matki rozeszliśmy się z rządcą

domu, bardzo z siebie zadowoleni. To jakiś dobry człeczyna. Ale kiedy

wróciwszy do siebie zastanowiłem się nad skutkami mego przeglądu lokatorów,

ażem się schwycił za głowę.

Miałem uregulować finanse kamienicy i otóż uregulowałem je tak, że na pewno

dochód zmniejszył się o trzysta rubli rocznie. Ha! może tym rychlej Stach

opatrzy się i sprzeda swój nabytek, który wcale nie był mu potrzebny.

Ir wciąż mi niedomaga. Polityka stoi w jednej mierze: ciągła niepewność...

ROZDZIAŁ TRZECI:

SZARE DNIE I KRWAWE GODZINY

W kwadrans po wyjeździe z Warszawy koleją warszawsko - bydgoską doznał

dwu szczególnych, choć zupełnie różnych uczuć: owionęło go świeże powietrze,

a on sam wpadł w jakiś dziwny letarg.

Poruszał się swobodnie, był trzeźwy, myślał jasno i szybko, tylko nic go nie

obchodziło; ani kto z nim jedzie, ani którędy jedzie, ani dokąd jedzie. Apatia ta

rosła w miarę oddalania się od Warszawy. Za Pruszkowem prawie ucieszyły go

krople deszczu, przez otwarte okno padające do wnętrza wagonu; później nieco

ożywiła go gwałtowna burza za Grodziskiem; miał nawet pragnienie, ażeby go

piorun zabił. Ale gdy burza przeszła, wpadł znowu w obojętność i nie

interesował się niczym; nawet tym, że jego sąsiad z prawej strony spał mu na

ramieniu, a sąsiad z przeciwka zdjął kamasze i oparł mu na kolanach nogi, w

czystych zresztą skarpetkach.

Około północy napadło na niego coś jakby sen, a może tylko jeszcze większa

obojętność. Zasłonił firanką latarnię wagonu, przymknął oczy i myślał, że ta

osobliwa apatia skończy się ze wschodem słońca. Ale nie skończyła się;

owszem, do rana wzrosła i rosła coraz bardziej. Nie było mu z nią dobrze ani

źle; tak sobie.

316

Potem wzięto od niego paszport, potem zjadł śniadanie, kupił nowy bilet, kazał

przenieść rzeczy do innego pociągu i ruszyli dalej. Nowa stacja, nowa zmiana

pociągów, nowa jazda... Wagon drżał i turkotał, lokomotywa co pewien czas

świstała, zatrzymywała się... Do przedziału zaczęli siadać ludzie mówiący po

niemiecku, dwoje, troje... Potem całkiem zniknęli ludzie mówiący po polsku i

wagon napełnił się samymi Niemcami.

Zmieniał się też krajobraz. Ukazały się lasy otoczone wałami i złożone z drzew

stojących w tak równej odległości jak żołnierze. Znikły drewniane chaty kryte

słomą i coraz częściej zaczęły się pojawiać piętrowe domki kryte dachówką,

otoczone ogródkami. Znowu postój, znowu jedzenie. Jakieś ogromne miasto...

Ach! to chyba Berlin... Znowu jazda...Do wagonu siadają ludzie wciąż mówiący

po niemiecku, ale jakby innym akcentem. Potem noc i sen... Nie, to nie sen, to

tylko apatia.

Zjawia się dwu Francuzów w przedziale. Krajobraz całkiem odmienny; szerokie

horyzonty, wzgórza, winnice. Tu i ówdzie wielki dom piętrowy, stary, ale

krzepki, zasłonięty drzewami, zawinięty jakby w bluszcze. Znowu rewizja

walizki. Zmiana pociągów, do wagonu wchodzi dwu Francuzów i jedna

Francuzka i robią taki hałas, jakby ich było z dziesięcioro. Są to ludzie

widocznie dobrze wychowani; pomimo to śmieją się, kilka razy zmieniają

miejsca i przepraszają Wokulskiego, lecz za co, on sam nie wie.

Na jednej ze stacji Wokulski pisze kartkę do Suzina: „Paris-Grand Hôtel”, i daje

ją konduktorowi wagonu razem z jakimś banknotem, nie troszcząc się ani o to,

ile dał, ani o to, czy depesza dojdzie. Na następnej stacji ktoś wsuwa mu w rękę

cały zwitek banknotów i jadą dalej;. Wokulski spostrzega, że znowu jest noc, i

znowu zapada w stan, który może być snem, a może tylko utratą przytomności.

Ma oczy zamknięte, pomimo to myśli, że śpi i że ten dziwny stan zobojętnienia

opuści go w Paryżu.

„Paryż!... Paryż!... (mówi sobie ciągle śpiąc). Wszakże od tylu lat o nim tylko

marzyłem. To przejdzie... Wszystko przejdzie!...”

Godzina dziesiąta rano, nowa stacja. Pociąg staje pod dachem; hałas, krzyk,

bieganina. Wokulskiego napada od razu trzech Francuzów ofiarujących mu

usługi. Nagle ktoś chwyta go za ramię.

- No, Stanisławie Piotrowiczu, twoje szczęście, żeś przyjechał...

Wokulski przypatruje się przez chwilę jakiemuś olbrzymowi z czerwoną twarzą

i konopiastą brodą, wreszcie mówi:

- Ach, Suzin!

Padają sobie w objęcia. Suzinowi towarzyszy jeszcze dwu Francuzów z których

jeden odbiera Wokulskiemu bilet na rzeczy.

- Twoje szczęście, żeś przyjechał - mówi Suzin całując go jeszcze raz. -

Myślałem, że się skręcę w tym Paryżu bez ciebie...

„Paryż...” - myśli Wokulski.

317

- O mnie mniejsza - ciągnie dalej Suzin. - Takeś zhardział pomiędzy waszą

parszywą szlachtą, że o mnie już nie dbasz. Ale dla ciebie samego szkoda

pieniędzy... Straciłbyś z pięćdziesiąt tysięcy rubli...

Dwaj Francuzi, towarzyszący Suzinowi, ukazują się znowu i mówią im, że już

mogą jechać. Suzin bierze pod rękę Wokulskiego i wyprowadza go na plac,

gdzie stoi mnóstwo omnibusów i powozów jedno-i dwukonnych, z woźnicami

umieszczonymi z przodu lub z tylu. Przeszedłszy kilkanaście kroków trafiają na

dwukonny powóz z lokajem. Siadają i jadą.

- Patrzaj - mówi Suzin - to ulica Lafayette, a ot bulwar Magenta. Jedziem wciąż

Lafayettem aż do hotelu przy Operze. Powiadam tobie, cud, nie miasto! No, a

jak zobaczysz Elizejskie Pola, a potem między Sekwaną i Rivoli... Eh! ja tobie

mówię, cud, nie miasto... Kobiety tylko trochę zanadto wypychają się. Ale tu

inszy smak... Na wszelki sposób cieszę się, żeś przyjechał; pięćdziesiąt albo i

więcej tysięcy rubli to nie nic... Ot, widzisz, Opera, a ot bulwar Kapucyński, a

ot, nasza chata...

Wokulski spostrzega ogromny pięciopiętrowy gmach, formy klinowatej, na

wysokości drugiego piętra otoczony żelazną balustradą, przy szerokiej ulicy

wysadzonej niezbyt starymi drzewami, pełnej omnibusów, powozów, ludzi

konnych i pieszych. Ruch jest tak wielki, jak gdyby co najmniej połowa

Warszawy biegła na zobaczenie jakiegoś wypadku; ulica jest tak gładka jak

posadzka. Widzi, że jest w samym środku Paryża, lecz nie doznaje ani

wzruszenia, ani ciekawości. Nic go nie obchodzi.

Powóz wjeżdża we wspaniałą bramę, lokaj otwiera drzwiczki, wysiadają. Suzin

bierze Wokulskiego pod rękę i prowadzi do małego pokoiku, który po chwili

zaczyna wznosić się w górę.

- A ot winda - mówi Suzin. - Ja mam tu dwa mieszkania. Jedno na pierwszym

piętrze za sto franków dziennie, drugie na trzecim za dziesięć franków. I dla

ciebie wziąłem za dziesięć franków. Trudna racja -wystawa!...

Wychodzą z windy na korytarz i po chwili znajdują się w eleganckim saloniku,

który posiada mahoniowe meble, szerokie łóżko pod baldachimem i szafę

114
{"b":"152412","o":1}