- M'rchand d'habits...
- „Figaro”!... - Exposition!...
- „Guide Parisien!”... trois francs!... trois francs!...
Ktoś wsuwa Wokulskiemu książkę w rękę, on płaci trzy franki i przechodzi na
drugą stronę ulicy. Idzie szybko, lecz pomimo to widzi, że wszystko go
wyprzedza: powozy i piesi. Oczywiście, jest to jakiś olbrzymi wyścig; więc
przyśpiesza kroku, a choć jeszcze nikogo nie wyścignął, już zwraca na siebie
powszechną uwagę. Jego przede wszystkim atakują roznosiciele gazet i książek,
na niego patrzą kobiety, z niego w drwiący sposób uśmiechają się mężczyźni.
Czuje, że on, Wokulski, który tyle hałasu robił w Warszawie, tutaj jest
onieśmielony jak dziecko i... dobrze mu z tym... Ach, jakże pragnąłby znowu
zostać dzieckiem z owej epoki, kiedy to jego ojciec naradzał się z przyjaciółmi:
czy go oddać do kupca, czy do szkół?
W tym miejscu ulica nieco zgina się na prawo. Wokulski pierwszy raz
spostrzega dom trzypiętrowy i napełnia go jakaś rzewność. Dom trzypiętrowy
między pięciopiętrowymi!... cóż to za miła niespodzianka...
Nagle - mija go powóz z groomem na koźle, wiozący dwie kobiety. Jedna
całkiem mu nie znana, druga...
„Ona?... - szepcze Wokulski. - Niepodobieństwo!...”
Mimo to czuje, że siły go opuszczają. Na szczęście, jest obok kawiarnia. Rzuca
się na krzesło, tuż przy chodniku; zjawia się garson, o coś pyta, a następnie
przynosi mazagran. Jednocześnie jakaś kwiaciarka przypina mu różę do tużurka,
a roznosiciel gazet kładzie przednim „Figaro”. Wokulski tej rzuca dziesięć
321
franków, temu franka, pije mazagran i zaczyna czytać: „Jej K. M. Królowa
Izabela...”
Mnie gazetę i chowa ją do kieszeni, nie dokończywszy mazagranu płaci za
niego i - wstaje od stołu. Garson patrzy spod oka, dwaj goście, bawiący się
cienkimi laseczkami, zakładają nogi jeszcze wyżej, a jeden z nich
impertynencko przypatruje mu się przez monokl.
„Gdybym tego franta uderzył w twarz? - myśli Wokulski. - Jutro pojedynek i
może zabiłby mnie... Ale gdybym ja jego zabił?.. „
Przeszedł około franta i spojrzał mu w oczy. Elegantowi monokl spadł na
kamizelkę i opuściła go ochota do półuśmieszków.
Wokulski idzie dalej i z największą uwagą przypatruje się kamienicom Cóż tu
za sklepy!... Najlichszy z nich lepiej wygląda aniżeli jego, który jest
najpiękniejszym w Warszawie. Domy ciosowe; prawie na każdym piętrze
wielkie balkony albo balustrady biegnące wzdłuż całego piętra.
„Ten Paryż wygląda, jakby wszyscy mieszkańcy czuli potrzebę ciągłego
komunikowania się jeżeli nie w kawiarniach, to za pomocą ganków” - myśli
Wokulski.
I dachy są jakieś oryginalne, wysokie, obładowane kominami, najeżone
blaszanymi kominkami i szpicami. I na ulicach co krok wyrasta albo drzewo,
albo latarnia, albo kiosk, albo kolumna zakończona kulą. Życie kipi tu tak silnie,
że nie mogąc zużyć się w nieskończonym ruchu powozów, w szybkim biegu
ludzi, w dźwiganiu pięciopiętrowych domów z kamienia, jeszcze wytryskuje ze
ścian w formie posągów lub płaskorzeźb, z dachów w formie strzał i z ulic w
postaci nieprzeliczonych kiosków.
Wokulskiemu zdaje się, że wydobyty z martwej wody wpadł nagle w ukrop,
który „burzy się i szumi, i pryska...” On, człowiek dojrzały i w swoim klimacie
gwałtowny, poczuł się tu jak flegmatyczne dziecko, któremu imponuje wszystko
i wszyscy.
Tymczasem dokoła niego wciąż „wre i kipi, i szumi, i pryska”; nie widać końca
tłumów ani powozów, ani drzew, ani olśniewających wystaw, ani nawet samej
ulicy. Wokulski stopniowo zapada w odurzenie. Przestaje słyszeć hałaśliwą
rozmowę przechodniów, potem głuchnie na krzyki handlarzy ulicznych,
wreszcie na turkot kół. Potem zdaje mu się, że już gdzieś widział takie domy,
taki ruch, takie kawiarnie; później myśli, że ostatecznie jest to nic wielkiego, a
nareszcie budzą się w nim zdolności krytyczne, i mówi sobie, że - jakkolwiek w
Paryżu częściej można słyszeć język francuski aniżeli w Warszawie, to jednak
akcent tutejszy jest gorszy i wymowa mniej wyraźna.
Tak rozważając zwalnia kroku i zaczyna nie ustępować z drogi. I kiedy myśli,
że dopiero teraz Francuzi zaczną go wytykać palcami, spostrzega ze
zdziwieniem, że już coraz mniej zwracają na niego uwagę. Po jednogodzinnym
pobycie na ulicy stał się zwyczajną kroplą paryskiego oceanu.
„To i lepiej!” - mruczy.
322
Do tej chwili co kilkadziesiąt kroków, na prawo i na lewo, rozsuwały się domy i
widać było jakąś boczną ulicę. Teraz jednolita ściana domów ciągnie się przez
kilkaset kroków. Zaniepokojony, pośpiesza i ku wielkiemu zadowoleniu dociera
nareszcie do bocznej ulicy; skręca trochę na prawo i czyta: Rue St. Fiacre.
Uśmiecha się, przychodzi mu bowiem na myśl jakiś romans Pawła Kocka.
Znowu boczna ulica i znowu czyta: Rue du Sentier.
„Nie znam” - mówi do siebie. O kilkadziesiąt kroków dalej widzi: Rue
Poissonniere, która mu przypomina jakąś sprawę kryminalną, a potem cały
szereg krótkich uliczek wychodzących naprzeciw teatru „Gymnase”.
„Cóż to znowu?...” - myśli spostrzegłszy na lewo ogromny budynek,
niepodobny do żadnego z tych, jakie znał dotychczas. Jest to olbrzymi prostokąt
z kamienia, a w nim brama z półkolistym sklepieniem. Oczywiście brama, która
stoi na przecięciu się dwu ulic. Obok niej budka, gdzie zatrzymują się
omnibusy; prawie naprzeciw kawiarnia i chodnik oddzielony od środka ulicy
krótką żelazną balustradą.
O paręset kroków dalej druga podobna brama, a między nimi szeroka ulica
ciągnąca się na prawo i lewo. Ruch nagle potęguje się; tędy bowiem
przejeżdżają aż trzy gatunki omnibusów i tramwaje.
Wokulski spogląda na prawo i znowu widzi dwa szeregi latarń, dwa szeregi
kiosków, dwa szeregi drzew i dwa szeregi pięciopiętrowych domów ciągnących
się na długość Krakowskiego Przedmieścia i Nowego Światu. Końca ich nic
widać, tylko gdzieś het, daleko, ulica podnosi się ku niebu, dachy zniżają się ku
ziemi i wszystko znika.
„No, choćbym miał zbłądzić i spóźnić się na sesję, pójdę w tamtą stronę!...” -
myśli.
Wtem na skręcie wymija go młoda kobieta, której wzrost i ruchy robią na
Wokulskim silne wrażenie.
„Ona?... Nie... Naprzód, ona została w Warszawie, a po wtóre - spotykam już
drugą taką... Złudzenia...”
Ale siły opuszczają go, a nawet pamięć. Stoi na przecięciu się dwu ulic
wysadzonych drzewami i absolutnie nie wie, skąd przyszedł. Ogarnia go strach
paniczny, znany ludziom, którzy zbłądzili w lesie; szczęściem, nadjeżdża
jednokonka, której furman uśmiecha się do niego w sposób bardzo przyjacielski.
- Grand Hôtel - mówi Wokulski siadając.
Dorożkarz dotyka ręką kapelusza i woła:
- Naprzód, Lizetka... Ten szlachetny cudzoziemiec postawi ci za fatygę kwartę
piwa.
Następnie, odwróciwszy się bokiem do Wokulskiego, mówi:
- Jedno z dwojga, obywatelu: albo dopiero dziś przyjechaliście, albo jesteście po
dobrym śniadaniu...
- Dziś przyjechałem - odpowiada Wokulski, uspokojony widokiem jego pełnej,
czerwonej twarzy bez zarostu.
- I piliście trochę, to zaraz widać - wtrąca dorożkarz. - A taksę znacie?..
323
- Wszystko jedno.
- Naprzód, Lizetka!... Bardzo podobał mi się ten cudzoziemiec i myślę, że tylko
tacy powinni pokazywać się na naszej wystawie. Czy aby jesteście pewni,
obywatelu, że mamy jechać do Grand Hôtel?... - zwraca się do Wokulskiego.
- Najzupełniej.
- Naprzód, Lizetkal Ten cudzoziemiec zaczyna mi imponować. - Czy nie
jesteście, obywatelu, z Berlina?...
- Nie.
Dorożkarz przypatruje mu się chwilę, wreszcie mówi: