łał kilka razy, lecz odpowiedzi nie było.
„O zakłóceniach nie może być mowy — ocenił w myślach. — Odległość jest niewielka”.
Spróbował raz jeszcze wywołania, potem jeszcze raz — na fali ogólnego we-zwania. I teraz nie było żadnej odpowiedzi. Wybiegł z kabiny, chwytając po drodze kombinezon, maskę i aparat lotny. Na korytarzu wcisnął sygnalizator i po chwili Adam, zbudzony z głębokiego snu, dogonił go przy wyjściu.
— Wirolot nie odpowiada — rzucił Max przez ramię. — Bierz ekwipunek i lecimy.
— Może wyłączyli nadajnik?
— Niemożliwe. Automat jest połączony na stałe, musieliby zdjąć deskę rozdzielczą albo zablokować zasilanie. Nie traćmy czasu.
Wybiegli na polanę. Max przyłożył do oczu lornetę i przez chwilę szukał świateł pozycyjnych wirolotu. Noc była ciemna i bezgwiezdna, w powietrzu wisiała dość gęsta mgiełka.
— Nic nie widać. W normalnych warunkach z tej odległości powinienem dostrzec światła reflektorów.
— Może wylądowali za jakąś skałą — podsunął Adam, zapinając pasy aparatu lotnego.
111
— Może.,. Co za pech! — Max zaklął przez zęby. — Dwa dni łazili piecho-tą i nic im się nie stało. A teraz, na kilka godzin przed startem, znikają razem z wirolotem, na znanym terenie, dwadzieścia kilometrów od rakiety!
Adam chciał zapytać, dlaczego to Max uważa rejony bliskie miejsca lądowania za bezpieczniejsze od dalszych, ale nic nie powiedział. Włączyli silniki i kierując się tylko busolą, poszybowali nisko nad wierzchołkami lasu.
— Strzelę, może zauważą! — powiedział Adam, sięgając do pasa. Uniósł rakietnicę i wystrzelił dwie białe race, a po kilku sekundach czerwoną. Miało to znaczyć: „Nie mamy o was informacji”.
Lecieli przez chwilę w milczeniu, obserwując horyzont. Odpowiedzi nie było.
Max powtórzył sygnał: dwie białe — przerwa — czerwona.
— Jest! — krzyknął Adam. — Biała flara!
Spoza skał wystrzeliła biała iskra magnezji i rozpryskując się w powietrzu, wyrwała na chwilę z ciemności strzępiasty zarys skalnego grzbietu.
— Jedna biała? — zdziwił się Adam. — Przecież to nic nie oznacza. . .
Po chwili następna biała flara poszybowała w ślad za pierwszą.
— Nie mają innych kolorów! — stwierdził Max. — To są ładunki oświetlają-
ce.
— Powinni przecież mieć przynajmniej jedną alarmową rakietnicę z komple-tem ładunków. . . — mruknął Adam. — Chyba że. . . nie są razem. . .
Lecieli teraz ukośnie nad coraz stromiej pnącym się zboczem. Dwie następne flary pozwoliły im dokładniej ustalić kierunek. Musieli zwolnić, bo smugi trzy-manych w dłoniach reflektorów natrafiały co chwila na sterczące zręby skał, które należało ostrożnie omijać.
— Starczy paliwa? — zaniepokoił się Adam.
— W jedną stronę na pewno! — pocieszył go Max złośliwie. — Nie martw się, na powrót uzupełnimy zapas ze zbiorników wirolotu.
— A jeśli go rozbili? — mruknął Adam.
Max nie odpowiedział, lawirując między głazami, które co chwila wynurza-
ły się z ciemności. Lecieli już siedemnaście minut. Szczyt ze stożkiem musiał
znajdować się niedaleko.
— Spróbuję wezwać Hara przez nadajnik osobisty. Mamy ich chyba w zasię-
gu. . . — powiedział Max, włączając miniaturowy aparat zawieszony na piersi. —
Har, czy mnie słyszysz, odpowiedz!
W słuchawce dał się słyszeć trzask, a potem głos Hara, nadspodziewanie silny:
— Tu Har, słucham na kanale lokalnym.
— Gdzie jesteście? Przy stożku?
— Jestem dwa lub trzy kilometry od stożka, na południowym stoku, powta-rzam, na południowym stoku. Strzelam ostatnią flara, uważajcie! Przybywajcie natychmiast!
112
— Jest niedaleko! — powiedział Max do Adama, który nie słyszał rozmowy i dopiero teraz dostroił swój odbiornik. — Zaczekaj, Har. Co się stało? Co z wami?
— Awaria wirolotu. Zderzenie w powietrzu. Przymusowe ostre lądowanie na zboczu. Szukam Ewy i Teda!
— Jak to! Co z nimi?
— Kabina pękła przy uderzeniu o skałę. Wyrzuciło nas. Ciemno, nie wiem, gdzie oni są, nie odpowiadają. . .
Har wyrzucał słowa urywanym, zdyszanym głosem, jakby tłumiąc ból zaciskający mu szczęki.
— Jesteś ranny? — krzyknął Adam. — Nie ruszaj się, przestań szukać, bo spadniesz i nie znajdziemy cię. Strzelaj flarę!
Biała smuga wyskoczyła nieco z prawej. Skierowali lot w tamtą stronę.
— Jest na przeciwstoku — powiedział Max, przyspieszając.
Pod nimi ciągnęła się teraz stosunkowo gładka płaszczyzna grzbietu. Max wystrzelił rakietę, a Har skorygował przez radio ich kurs. Po chwili, obniżając się nad przeciwległym zboczem, dostrzegli wirolot. Leżał na boku, dziobem w dół stoku.
Har podbiegł ku nim, potykając się o kamienie.
— Musieli się zsunąć w dolinę! — wskazywał lewą dłonią kierunek. Prawa ręka zwisała mu bezwładnie wzdłuż ciała. — Lećcie tam natychmiast, ja tu za-czekam. . .
— Co ci jest?
— Nic, nic. . . Nie zajmujcie się mną, rękę skręciłem. . . Trzymałem ster. . .
Rzuciło prawym bokiem o skałę. Część pokrywy odskoczyła, a potem przechyliło nas w prawo i wylecieliśmy na stok. Maszynę na szczęście poderwało w górę, jeden silnik jeszcze pracował i dlatego upadła dalej. . .
Har osłabł wyraźnie, bo pobladł i usiadł bezwładnie na stoku, podtrzymując lewą dłonią prawy łokieć.
Max i Adam powoli poszybowali w dół stoku, przyświecając reflektorami.
Zbocze było niezbyt strome i należało się spodziewać, że zaginieni, nawet jeśli stracili przytomność, nie mogli stoczyć się daleko. O kilkadziesiąt metrów poni-
żej miejsca katastrofy Adam natrafił na leżącą wśród drobnych kamieni osypiska torbę z rakietnicą i kamerą stereofotograficzną. Niżej stok przechodził w płaskie prawie dno dość szerokiej kotlinki, w środku której biło nikłe źródełko. Było stąd tylko jedno zejście w dół: wąski żlebik wymyty przez wody strumienia.
— Dalej nie mogli się stoczyć. Muszą być w pobliżu — powiedział Max. —
Korytem potoku nie zsunęli się na pewno, bo schodzi w prawo w stosunku do kierunku ich spadania. Przeszukajmy dokładnie dno kotliny, za chwilę będziemy ich mieli. . .
Oddaleni od siebie o kilka kroków przeczesali kamieniste dno, zaglądając za każdy głaz, w każde zagłębienie. Adam zapuścił się nawet na kilkadziesiąt me-trów w dół łożyskiem potoku.
113
— Nie ma. . . — mruknął Max.
Popatrzyli na siebie bezradnie.
— Może. . . sami stąd odeszli? — poddał Adam. — Mogli być przytomni po upadku. Har nie stracił przytomności. . .
— Tak, ale on utrzymał się na stoku, a oni potoczyli się w dół. . . Gdyby nawet. . . Nie, znam Teda i wiem, że nie odszedłby, nie wiedząc, co stało się z Harem.
— Może jednak?. . . Weź pod uwagę szok spowodowany wypadkiem. Zamro-czenie, brak orientacji, ciemność. . .
— Spróbujmy radiem. . . — powiedział Max, przełączając nadajnik na ogólne wywołanie i wzywając na wszystkich pasmach lokalnych równocześnie. Odpowiedzi nie było.
— Muszą mieć uszkodzone aparaty. Po takim upadku to zupełnie prawdopodobne. . .
— Więc jednak sądzisz, że próbowali sami się stąd wydostać? Mogli zejść nad potokiem. Chociaż. . . musieliby być naprawdę oboje porządnie zamroczeni, by decydować się na pieszy powrót na ślepo. . . Przecież schodząc tędy, nakłada się drogi. Ponadto trzeba by przebyć las i trafić w ciemności na polanę. . . nie, to zupełnie beznadziejne. Nie sądzę, by podjęli taką decyzję — rozważał Max, obchodząc raz jeszcze polanę. — Szczególnie bez radia. . . Bo gdyby mieli choć jeden działający aparat, w pierwszym rzędzie próbowaliby wywołać Hara. On był
przez cały czas przytomny i odbiornik miał w porządku!
— Zaraz, a skąd wiesz, że był przytomny? Halo, Har? — Adam przełączył się na falę Adlera. — Czy jesteś pewien, że przez cały czas nie straciłeś przytomno-
ści? Pamiętasz wszystko?
Har pamiętał wszystko dokładnie. W pierwszej chwili nie mógł, co prawda, podnieść się z ziemi, gdyż padając potłukł się dotkliwie. Później jednak, choć bez ręcznego reflektora, który pozostał w kabinie wirolotu, dotarł do pojazdu i spraw-dziwszy, że nikt w nim nie pozostał, zszedł w dół stoku na poszukiwania. Nie zdołał jednak dojść daleko, bo odnaleziony we wnętrzu pojazdu reflektor ledwie się palił, uszkodzony widać podczas katastrofy, a na koniec zgasł zupełnie. Wtedy Har wspiął się raz jeszcze w górę stoku i odszukał rakietnicę z ładunkami świetl-nymi. Wtedy to na tle nieba nad grzbietem dostrzegł odblask rakiet wystrzelonych przez Adama. . .