Usłyszawszy te wyjaśnienia, spojrzeli raz jeszcze po sobie, jakby jeden od drugiego oczekiwał rady, i nic nie mówiąc skierowali się powoli w górę.
— Mieli tylko dwie drogi — powiedział Max. — W dół nad strumieniem albo w górę. . .
— Może poszli w górę i minęli Hara w ciemności? Ted zgubił torbę z rakietnicą. . .
Max rozłożył bezradnie ręce. Z wysokości kilkunastu metrów objęli raz jeszcze snopem światła kotlinkę, jakby spodziewając się wbrew wszystkiemu, że jed-114
nak przeoczyli jakieś zagłębienie czy wykrot. Nagle Adam ścisnął silnie ramię Maxa.
— Cicho. Nie ruszaj się i nie gaś reflektora! Patrz tam, u wylotu żlebu. . .
Na granicy jasnego pola oświetlonego lampą, w miejscu, gdzie potok spływał
w gardziel jaru, majaczył jakiś ruchomy cień. Max odruchowo skierował smugę światła w ten punkt. Cień cofnął się gwałtownie za skałę, potrącając kilka kamieni.
Adam syknął niecierpliwie i szarpnął dłoń Maxa, przenosząc światło na środek kotliny.
— Niepotrzebnie go spłoszyłeś! — powiedział z wyrzutem, — Myślałem, że to oni. . . — usprawiedliwiał się Max.
— To Floryta. . . Co on tu robi o tej porze? Dałbym głowę, że nikogo tam nie było. . . Musiał nadejść z dołu korytem potoku.
— Ich bezczelność jest zdumiewająca! Przecież słyszał, że tu jesteśmy i widział światło. . . Po co tu właził?
Ostrożnie zeszli na powrót w kotlinę. Max trzymał przed sobą miotacz, Adam penetrował światłem okoliczne skałki.
— Adam! — powiedział nagle Max. — Nie okłamujmy się! Oni tu byli przedtem. . . Porwali Teda i Ewę! A ten. . . ten wrócił po Hara!
Rzucił się biegiem w stronę, gdzie zniknął Floryta. Za skałką jednak ani też niżej, nad strumieniem, nie było nikogo.
— Wróć, Max! — powiedział Adam. — W ten sposób niczego nie osiągniemy.
Jeśli Floryci porwali ich rzeczywiście, to i tak nie odnajdziemy w nocy żadnych śladów. Nie mamy nawet wirolotu i paliwa do aparatów lotnych. Trzeba natychmiast wracać do rakiety i wezwać „Cyklopa”. Będą musieli i tak po nas przyle-cieć, bo do południa nie zdołamy wystartować. Przylecą z pojazdami i wspólnymi siłami spróbujemy odszukać zaginionych. . .
— Jeśli nie zechcą ich oddać dobrowolnie, niewiele zdziałamy — zauważył
Max ponuro, oglądając się ze złością, lecz poszedł za Adamem w stronę wirolotu.
Hara zastali przy wraku. Bez powodzenia usiłował uruchomić radio. Opowiedzieli mu o wyniku poszukiwań.
— Z radia nici — oświadczył Max, rzuciwszy okiem na aparaturę. — O uru-chomieniu wirolotu nie ma co marzyć. Całe szczęście, że zbiornik paliwa ocalał.
Przetankujemy paliwo do aparatów lotnych. . . Tylko jak my trzej wrócimy przy pomocy dwóch aparatów?
— Polecisz z Harem. Trzeba szybko coś zrobić z jego ręką, bo puchnie w oczach. Potem wrócisz z dwoma aparatami i zabierzesz mnie. . .
— Nie, ja tu zostanę. Lećcie wy dwaj i natychmiast wyślijcie meldunek do ba-zy — zadecydował Max. — Będę czekał koło wirolotu. Mam flary i reflektor. Za dwadzieścia pięć minut zacznę sygnalizować, znajdziesz mnie bez trudu. Nie czekaj na połączenie z Orfą, niech się tym zajmie Wera. Napełnij zbiorniki aparatów 115
i wracaj. A nie zapomnij, że drugi aparat trzeba zawiesić na piersi jak zapasowy spadochron. Inaczej będziesz koziołkował w powietrzu. . .
Mówił to szybko, by nie dopuszczać do siebie przykrego uczucia, które czaiło się jakby za kręgiem światła lampy. Świadomość, że pozostanie tu sam przez kilkadziesiąt minut, nie nastrajała zbyt wesoło. . .
Gdy odlecieli, zgasił reflektor. Wolał siedzieć w ciemności. Wydawało mu się, że światło wokół niego daje przewagę temu nieokreślonemu „czemuś”, co czaiło się w mroku.
Po omacku wcisnął się do na wpół zmiażdżonej kabiny wirolotu i położywszy miotacz na kolanach, a reflektor w zasięgu dłoni, przycupnął na brzegu pochyło leżącego fotela.
Rzucił okiem na świecącą tarczę zegarka. Dopiero pięć minut upłynęło od startu tamtych, a Maxa już bolały oczy od uporczywego i mimowolnego wypa-trywania w ciemności. Przymknął powieki, poczuł ulgę, choć ciemność była ta sama. . .
. . . Spojrzał na zegarek i przestraszył się: musiał chyba zasnąć! Dokoła panowała jednak nadal ta sama cisza i ciemność. Sięgnął po lampę. Lampy nie by-
ło! Gorączkowo szukał przez chwilę wokół siebie. Jest! Zsunęła się nieco dalej.
Chciał ją zapalić, lecz znieruchomiał nagle.
Tuż obok niego rozległ się słaby, lecz wyraźny dźwięk — jakby lekkie uderzenie w metalowy korpus pojazdu. Całą siłą woli powstrzymywał się od zapalenia lampy. Wytężony słuch nie ułowił nic więcej. Cienka błona maski tłumiła nieco zewnętrzne odgłosy, lecz nie na tyle, by jakiś bliski dźwięk mógł w tej ciszy umknąć jego uwagi.
„To na pewno kamyk, zsuwając się z góry, otarł się o pancerz — pomyślał. —
Za cztery minuty trzeba zacząć strzelać”.
Wydobył zza pasa rakietnicę, szczęknął głośno bezpiecznikiem, załadował.
Zdawał sobie sprawę, iż robi zbyt wiele hałasu, ale w tej ciszy spragniony był
jakiegokolwiek mocniejszego dźwięku. Z przyjemnością myślał o huku pękającej flary, o furkocie nadlatującego aparatu Adama. . .
Wygramolił się z wirolotu i zrobił dwa kroki w górę stoku. Nagle zamarł prze-szyty zimnym dreszczem. Tuż za jego plecami rozległ się ten sam dźwięk, tym razem jednak głośniejszy, brzmiący jak skrobnięcie po metalu. Nagłym ruchem odwrócił się, kierując miotacz w stronę, skąd dobiegał dźwięk.
— Kto tam? — krzyknął nie swoim, schrypniętym głosem. Czekał, zupełnie w tej chwili nie zdając sobie sprawy, że jego okrzyk nie ma najmniejszego sensu.
Odpowiedzią była cisza.
„Znowu kamień” — pomyślał. Podświadomie jednak nie wierzył w to wyja-
śnienie. Zdecydowanym ruchem wyszarpnął zza pasa latarnię i wcisnął wyłącznik.
Struga światła odbiła się od lśniącego pudła pojazdu, oślepiając na moment 116
przywykłe do ciemności oczy. Równocześnie od głazu, pod którym spoczywał
wirolot, oderwało się kilka — pięć, a może sześć — podłużnych cieni i szurnęło z niebywałą szybkością w labirynt głazów na zboczu. Max rzucił się za nimi, lecz zniknęły bez śladu.
Nie spuszczając z oczu miejsca, w którym mignęły mu po raz ostatni, Max strzelił białą flarę. Wisiała przez chwilę jak lampion, oświetlając teren na przestrzeni dobrych kilku tysięcy metrów kwadratowych. Gdy zgasła, Max wystrzelił
drugą. Idący z wysoka blask tworzył wokoło kamieni i większych głazów cienie, układające się promieniście i tym dłuższe, im dalsze od miejsca, gdzie stał. Max bacznie śledził oświetlone kolisko zbocza. Nagle — w chwili gdy flara rozbły-sła najjaśniej — cały ten regularny nieomal układ cieni zadrgał gwałtownie. Max spojrzał w górę i w ostatnim rozbłysku światła dostrzegł ogromny, szary kłąb z szeroko rozpiętymi błoniastymi skrzydłami, przez które przeświecał płomień gasnącej magnezji.
Pospiesznie wycelował jeszcze raz, lecz rakietnica nie wypaliła. Przeładował
nerwowo i strzelił po raz trzeci.
Flara zapłonęła i opadała powoli, oświetlając kawał pustego nieba i krąg ka-mienistego zbocza, na którym nie zadrgał żaden ruchomy cień. . .
Po odlocie Adama i Maxa Wera ubrała się pospiesznie i przygotowała zestaw pierwszej pomocy. Potem usiadła przed milczącą radiostacją, nie bardzo wiedząc, co robić dalej. Przełączyła aparaturę na lokalne pasmo nadajników osobistych.
Głosy oddalających się cichły coraz bardziej, aż umilkły zupełnie. Mogła wprawdzie wywołać ich silną stacją rakiety, lecz odpowiedź i tak nie dotarłaby do niej.
Włączyła alarmową aparaturę czujników, by w porę spostrzec ich powrót i wyjść naprzeciw.
Sygnał zadźwięczał po kwadransie. Niemożliwe, by zdążyli w tak krótkim czasie dolecieć na miejsce i wrócić! Może spotkali po drodze wracający wirolot i lecą razem? Uspokojona tą myślą włączyła zewnętrzny mikrofon. Na ze-wnątrz panowała jednak głucha cisza. Tylko sygnał zbliżenia dźwięczał uporczywie. Z głośnika nie dobiegał nawet odległy szmer nadlatującego wirolotu.