— Cóż nas to może obchodzić? — niecierpliwie przerwał Ted. — Chyba nie wybuchnie?
— Nie. Gdyby wybuchło, byłoby rzeczą zupełnie obojętną, gdzie byśmy spło-nęli — wyjaśnił Max rzeczowo. — Chodzi o coś innego: spodziewana jest mianowicie seria rozbłysków wysokiej klasy. Zbliża się maksimum aktywności, ro-zumiecie? Moglibyśmy zresztą spokojnie przeczekać ten okres tu, na planecie, 107
gdzie pod osłoną atmosfery nie grozi nam działanie promieniowania towarzyszą-
cego rozbłyskom. Niestety, nie możemy sobie pozwolić na pobyt na Florze przez następne dwa tygodnie, gdyż nasze zasoby energii i żywności nie są obliczone na tak długi okres.
— Kiedy ma nastąpić pierwszy rozbłysk? — zapytał Ted z nadzieja w głosie.
— Za trzy lub cztery dni — Max spojrzał na niego karcąco. — Nie wymyślisz niczego mądrzejszego niż dowództwo. Nasz lot trwać będzie przy największym możliwym przyspieszeniu około dwóch dni. Pancerz „Suma” ochroniłby nas tylko częściowo przed skutkami promieniowania w próżni i moglibyśmy zainkasować dużą dawkę, nie znalazłszy się na Orfie przed pierwszym rozbłyskiem.
— A co będzie ze startem z Orfy na orbitę „Cyklopa”? Przecież nie możemy czekać na Orfie przez dwa tygodnie? — zapytała Ewa.
— Rozbłyski powtarzają się co kilkanaście godzin i można ustalić ich przybli-
żone natężenie i czas na kilka godzin naprzód. Tyle wystarczy nam, by wystartować. Zresztą, nawet gdyby nas rozbłyski zaskoczyły w drodze, to krótki czas lotu i większa odległość od słońca oraz pancerz „Suma” znacznie zredukują sumarycz-ną dawkę napromieniowania. Pancerz „Cyklopa” osłoni nas przed najsilniejszym nawet rozbłyskiem.
— Innymi słowy — mruknął Ted — gdyby nam się nie udało wydostać stąd jutro przed południem, siedzimy w pułapce!
— O, nie jest aż tak tragicznie! — zapewnił go Max z odcieniem dumy. —
Mamy przecież zawsze rezerwowy program ratunkowy! Gdyby nam nie udało się dotrzeć na Orfę, oni przylecą po nas „Cyklopem” i zdejmą nas stąd między jednym a drugim rozbłyskiem. Ale to już byłaby ostatnia ostateczność i dowód naszej nieudolności. A poza tym nie wiem, jak dopięlibyśmy nasz ubogi bilans energetyczny po takich manewrach „Cyklopem”. Nie ma rady, startujemy zgodnie z rozkazem jutro przed południem.
— Usiąść i płakać! — jęknął Ted. — Tyle roboty zostanie nie dokończonej. . .
— Nie biadol, tylko ubieraj się i lecimy! — powiedział Har zdecydowanie. —
Przynajmniej trochę jeszcze uratujemy: spróbujemy dotrzeć wirolotem do stożka.
— Teraz? W nocy?
— Jeśli się boisz, ja polecę! — zgłosiła się Ewa.
— Nie, skądże! Wcale się nie boję, tylko. . . — Ted usiłował się tłumaczyć, ale Har przerwał mu:
— Lecimy.
— A mnie nie zabierzecie? — dopominała się Ewa, lecz Har rozłożył bezradnie ręce:
— Wirolot zabiera w zasadzie dwóch pasażerów. Prawda, Max?
— No, niby tak. — Max poskrobał się za uchem, a po chwili zastanowienia powiedział: — Lepiej jednak, by poleciały trzy osoby. Jeśli się odłączy jeden 108
zbiornik, wirolot uniesie całą trójkę. Wystarczy wam połowa zapasu paliwa, odległość jest niewielka. Chciałbym jednak przed świtem mieć załogę w komplecie.
Będzie jeszcze trochę pracy przy rakiecie przed startem.
— Ma się rozumieć, że wrócimy! — zapewnił Ted i po chwili wszyscy troje zeszli do luku, w którym spoczywał wirolot.
Po odłączeniu rezerwowego zbiornika maszyna była gotowa do lotu. Ustaliw-szy kierunek, Har włączył silnik i zaprogramował autopilota na lot po linii prostej w kierunku szczytu ze stożkiem. Odległość wynoszącą niespełna dwadzieścia kilometrów maszyna zdolna była pokonać w czasie kilkunastu minut. Udzieliwszy wskazówek dotyczących lądowania w trudnych warunkach nocnych na wąskiej platformie szczytu, Max wrócił do rakiety.
Przekraczając próg śluzy przypomniał sobie, że w pośpiechu nie zakomunikował odlatującym drugiej wiadomości, jaką otrzymał z Orfy. Chciał nawet zawró-
cić, lecz obejrzawszy się, dostrzegł w ciemności tylne światło pozycyjne wirolotu odrywającego się od ziemi, machnął więc ręką i wszedł do rakiety. Skierował się od razu do radiokabiny i wywołał wirolot. Słyszalność była doskonała.
— Muszę wam zakomunikować o sukcesie lingwistów — powiedział Max.
— Czyżby odczytali zapisy w języku Florytów? — wykrzyknęli równocześnie Ewa i Har.
— Niestety, o tym nic mi nie mówiono. Odczytano natomiast kilka fragmentów języka, który wydał nam się językiem ludzkim. Nie myliliśmy się. Lon i Mais doszukali się pewnych podobieństw tego języka do narzeczy nie istniejących już plemion Indian z Ameryki Południowej. . .
— Język Mayów! — wykrzyknął Har.
— Niezupełnie. . . Nie wiem zresztą dokładnie, jak to określili. Dość, że udało się zrozumieć kilka oderwanych zdań. Jedno z nich brzmi: „nie niszczyć naszych śladów”, czy coś w tym sensie. . .
— To wygląda na apel skierowany do nas — powiedział Har.
— Do nas? — zdziwił się Ted. . — A do kogóż by zwracali się w ziemskim języku? Postąpiliśmy zresztą zgodnie z ich życzeniem — powiedział Har.
— Dziękujemy, Max. Po wyjściu z podziemi zameldujemy ci o naszym starcie w drogę powrotną.
— Coraz mocniej wierzę, że ten „drugi etap szkolenia” musi istnieć! — westchnęła Ewa, gdy znaleźli się nad granią.
— O przybyszach i tak niewiele się dowiemy — mruknął Ted z żalem. — Oni niezmiernie starannie zacierali wszelkie ślady, które mogłyby dać pojęcie o ich wyglądzie. . .
— Za to pozostawili wiele rzeczy świadczących o ich rozumie i wiedzy —
dodał Har.
— Wniosek stąd, że musieli być niezbyt przystojni nie chcieli się tym zanadto afiszować. Ale słuchajcie! — wykrzyknęła nagle Ewa. — Na czyj wzrost były 109
właściwie obliczone otwory drzwiowe w Starej Bazie? Przecież nie na nasz ani tym bardziej Florytów. . . Tam wszystkie drzwi miały niewiele ponad metr wysokości.
— Były przy tym kwadratowe — przypomniał Har. — Możliwe, że odpowiadały wymiarom przybyszów z Kosmosu. Starą Bazę budowali w zasadzie dla siebie. To byłby jedyny szczegół świadczący o ich wyglądzie.
— Nie przesądzajmy sprawy. Może w zapisach, jakie pozostawili w fonotece, znajdzie się więcej szczegółów. Może niektóre zapisy dadzą się odtworzyć w postaci obrazów? Zdaje się, że czyniono jakieś próby w tym kierunku — powiedział
Ted.
Chwilę trwali w milczeniu, tylko silnik szumiał, a pojazd, kołysząc się lekko, niósł ich ku stożkowi.
— Przez cały czas jestem pod wrażeniem niezmiernej przenikliwości tych nieznanych istot. Jakże trafnie umiały ocenić możliwości ziemskiej cywilizacji, pozostawiając informacje dla nas tu, w odległości ośmiu lat światła od Ziemi —
medytował Har półgłosem. — Z drugiej jednak strony. . . z tymi Florytami, mimo całego wysiłku i starań, coś im nie wyszło. Jakby nie zdawali sobie sprawy z ich potrzeb. . .
Przerwał. Nagłe uderzenie pchnęło wirolot w bok. Autopilot natychmiast wy-równał kurs, lecz po sekundzie nowy, silniejszy wstrząs rzucił nimi o ścianę cia-snej kabiny.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
W KTÓRYM SYTUACJA STAJE SI Ę KRYTYCZNA,
A FLORYCI ZACZYNAJĄ DZIAŁA Ć
Ledwie Max zdążył usiąść nad dziennikiem pokładowym, zabrzmiał głośny dzwonek. W pierwszej chwili spojrzał odruchowo na ekrany podczerwienne, my-
śląc, że to czujnik sygnalizuje czyjąś obecność w pobliżu „Suma”. Zaraz jednak zorientował się, że to nie to: dzwonek był zbyt wysoki jak na czujnik. To alarm utraty automatycznej łączności z wirolotem!
Od czasu pechowej wyprawy Teda na Orfie wprowadzono ścisłą zasadę ciągłej kontroli łączności radiowej z pojazdami oddalającymi się choćby na niewielką odległość w teren. Kosztowało to nieco więcej energii, ale względy bezpieczeństwa miały zasadnicze znaczenie.
Max podbiegł do rozdzielni i przełączył odbiornik na kanał alarmowy. Wywo-