— Spróbujmy podarować im coś z naszych narzędzi — zaproponował Ted.
— To na nic. I tak nie zrozumieją, do czego to służy. Dla nich ważna jest forma. . . Zauważyłeś, że wszystko, nawet przedmioty użytkowe, zdobią i upięk-szają? Nie przysłali nam zresztą żadnego ze swych narzędzi. Nie uważają ich zatem za coś wartego pokazania. Uznają narzędzia za środki do osiągnięcia ce-lu, nieistotne wobec efektów ich działania. Ale wróćmy do naszej poprzedniej 104
rozmowy. Doszliśmy do wniosku, że obcy przybysze chcieli wspomóc kulejącą cywilizację Florytów. Co dalej?
Har powrócił na swoje miejsce w kabinie ogólnej. Inni poszli za nim i po chwili dyskusja potoczyła się dalej.
— Być może — zauważyła Ewa — w legendach tego ludu pozostały jakieś wzmianki o przybyszach „z nieba”. . . Musieli to być dobrzy przybysze, skoro Floryci zachowują się wobec nas w tak uprzejmy sposób.
Ted milczał przez długą chwilę i najwyraźniej ważył w myślach jakiś nowy problem, nie słuchając, o czym mowa. Wreszcie, wykorzystując chwilę przerwy w dyskusji, powiedział nagle:
— Zgodzicie się chyba ze mną, gdy powiem, że na ogół nomenklatura wpro-wadzana dla określenia zjawisk w pewnej dziedzinie jest rzeczą formalną. Nie jest ważne, jak nazwie się daną rzecz, pod warunkiem, że będzie ją się później nazywało konsekwentnie tak samo. Powiedzcie mi więc, dlaczego budowniczowie Srebrnego Stożka potworzyli gotowe nazwy przedmiotów, nazwy nie istniejące w języku Florytów, lecz utworzone, jak przypuszczamy, zgodnie z ich językiem i wymową, nawiązujące, być może, do istniejących już słów?
Nikt jakoś nie kwapił się z odpowiedzią, więc Ted ciągnął dalej, bardzo zadowolony, że to on właśnie zauważył rzecz tak doniosłą.
— Otóż wydaje mi się, że przybyszom chodziło o „sterowanie” rozwojem technicznego języka Florytów! Po co? — tu Ted zrobił pauzę dla wywołania więk-szego efektu. — Po to, aby móc się z nimi później porozumieć!
— Myślisz, że zamierzali powrócić tu. i sprawdzić efekty swej działalności?
— spytał Adam.
— Niekoniecznie. Mam inną koncepcję celu takiego postępowania nie znanych nam istot. Nie muszę zapewniać was, że w podziemiach pod stożkiem —
oprócz tego, co chciano pokazać Florytom, gdy się tam dostaną — muszą znajdować się urządzenia, których z tych czy innych względów pokazywać nie chciano.
Za grubymi ścianami sali z eksponatami ukryto zapewne aparaturę wytwarzającą dźwięki i obrazy. Pod podłogą, w której osadzony jest filar podnoszący stożek, muszą znajdować się urządzenia, które go unoszą i opuszczają. Ukryto je, aby nie uległy uszkodzeniu i aby nie rozpraszały uwagi Florytów, którzy i tak nie po-trafiliby od razu pojąć mechanizmu ich działania.
— Oczywiście! — zgodził się Har. — Do czego jednak zmierzasz?
— Aby się dostać do tych urządzeń, musielibyśmy przetapiać ściany, a te-go robić nie chcemy — ciągnął Ted. — Chcę jednak zaproponować coś innego: zejdźmy raz jeszcze do podziemi stożka i poszukajmy wejścia do dalszych pomieszczeń!
— Jak to: „wejścia” — zdziwili się chórem Ewa i Har.
— Czy sadzisz, że gdyby istniało, przeoczylibyśmy je dwukrotnie? — dodał
Har.
105
— Nie szukaliśmy go po prostu. A ono musi istnieć! Nie mogę uwierzyć, że tylko tyle chcieli przekazać Florytom przybysze z Kosmosu dysponujący niepo-miernie wyższą techniką. Nadanie nazw przedmiotom miało ułatwić przekazanie dalszych wiadomości, miało stworzyć język techniczny, którym przybysze chcieli pouczać Florytów w następnych etapach szkolenia, gdy opanują i rozwiną to, co im pozostawiono. . .
— Zgoda. . . — powiedział Har w zamyśleniu. — Może jednak nie zdąży-li doprowadzić do końca swych zamierzeń. Podejrzewamy przecież, że zginęli w katastrofie na Orfie. . .
— To tylko przypuszczenia. Równie dobrze mogli odlecieć szczęśliwie. Wybuch, którego ślady wykryliśmy w kraterze, mógł być spowodowany celowo dla zniszczenia tego, czego pozostawić nie chcieli, a zabrać ze sobą nie mogli: może były to urządzenia startowe, z którymi nie chcieli zapoznać nawet Florytów. . .
— Sądzisz więc, że Starą Bazę pozostawili także dla nich?
— Oczywiście! Przecież tam są zapisy w języku Florytów.
— No, nie tylko! — przypomniał Max. — Ale to nie przeczy twoim wywo-dom.
— Więc to Orfa miała być następnym etapem szkolenia Florytów? — podjął
Har. — Bardzo mi się podoba ta hipoteza kolejnych etapów nauczania! Jest najzupełniej uzasadniona i prawdopodobna, a poza tym zgodna z naszymi pojęciami dydaktycznymi.
— Ostatnim etapem miał być lot na Orfę — ciągnął Ted. — Tam oczekiwa-
ły Florytów wiadomości o najbliższych sąsiadach kosmicznych, to znaczy o ludziach.
— A ten zakonserwowany osobnik? — zauważył Max.
— Rola tego człowieka pozostanie nie wyjaśniona do chwili, aż uda się przywrócić go do czynnego życia — powiedział Har. — Wszelkie zgadywanie zamąci nam tylko pogląd na cały problem.
— Brak nam jedynie pośredniego etapu szkolenia. Trudno sobie wyobrazić, by za pomocą tych prostych narzędzi Floryci mieli dotrzeć na Orfę. Dlatego też konieczny był, moim zdaniem, jeszcze jeden etap, jedna jeszcze porcja wiadomości na wyższym poziomie wspomagających florycki postęp. Jej to właśnie, a przynajmniej wskazówki co do sposobu jej odnalezienia, należy szukać w podziemiach stożka. Musi być zabezpieczona tak, aby nie mogli dostać się do niej zbyt wcześnie — zakończył Ted.
— Bardzo mi się podoba ta hipoteza — powtórzył Har. — Odwiedzimy stożek i sprawdzimy rzecz na miejscu.
— Mnie się także podoba — powiedziała Ewa. — Szczególnie dlatego, że nie zakłada ona katastrofy owych kosmicznych gości. Mimo iż nie potrafię sobie wyobrazić ich wyglądu, czuję do nich jakąś niewytłumaczoną sympatię i bardzo bym nie chciała, by spotkało ich coś złego. Musieli być bardzo mądrzy i. . . dobrzy 106
— dodała cicho.
Postanowiono, że następnego dnia dwie osoby udadzą się raz jeszcze z odpowiednią aparaturą do stożka, a pozostali będą się starać nawiązać bezpośredni kontakt z Florytami, by zdobyć przynajmniej ich zdjęcia i pobieżne choćby informacje o ich życiu.
Przed północą czasu miejscowego Max ponownie uzyskał łączność z bazą na Orfie. Słyszalność była lepsza, lecz wciąż niezbyt zadowalająca. Po wymianie testów kontrolnych przystąpiono do nadawania kodowanych sprawozdań. Proce-dura była dość skomplikowana, bo na potwierdzenie odbioru każdego fragmentu czekało się kilkanaście minut — tyle bowiem czasu trwało, nim fale dobiegły na Orfę, tam zostały odebrane i wróciły, niosąc potwierdzenie i odpowiedź.
Max, który rozszyfrowywał nadchodzące wiadomości, wyszedł w pewnej chwili z ponurą miną z kabiny radiowej i powiódłszy wzrokiem po twarzach towarzyszy, powiedział:
— Mam dwie wiadomości. Jedna pomyślna, druga dość dla nas przykra.
— Zaczynaj od tej drugiej — zachęcił go Har.
— Panie i panowie! — powiedział Max żałobnym tonem. — Jutro opuszcza-my tę planetę!
Porwali się z miejsc, patrząc na niego w niemym przerażeniu.
— Co? Dlaczego? — wykrztusił Ted.
— A nasze plany?. . .
— Zdjęcia Florytów!
Wszyscy z wyrzutem i rozżaleniem spoglądali na Maxa, jakby to on był przyczyną wszystkiego złego.
— W naszym własnym interesie musimy opuścić Florę jutro przed południem.
Siła wyższa — powiedział Max z naciskiem.
— Ale o co właściwie chodzi? Kto nas do tego zmusza? Co nam tu grozi? —
dopytywali się jeden przez drugiego, aż Max musiał ich uciszyć, by móc mówić dalej.
— Jak wiecie, na Orfie zajmowano się między innymi badaniami Czerwonego Słońca. My, w ferworze badania planet, zapomnieliśmy jakby o jego istnieniu.
Tymczasem ono istnieje sobie i, jak każda gwiazda, ma swoje własne „życie”.
Nasi obserwatorzy stwierdzili, że w ostatnich dniach powierzchniowa aktywność słońca wzrosła w sposób niepokojący. Ilość plam potroiła się i wzrasta z dnia na dzień. . .