strofy. Nie jest jednak niemożliwy taki właśnie koniec rozwoju istot rozumnych.
Smutna to hipoteza, ale nie wolno nam pominąć jej w naszych rozważaniach, gdyż pewne fakty mogą być interpretowane zgodnie z jej założeniami. Ja, niestety, nie jestem również w stanie określić dokładnych zależności czasowych, wzajemnych powiązań i kolejności poszczególnych zdarzeń. Wyłania się jednak zupełnie niezła koncepcja dziejów Flory: jakiś kataklizm, mniejsza o jego charakter, zmienił
radykalnie oblicze planety, wyniszczył większość gatunków zwierzęcych i zniszczył cywilizację, której zaczątki znajdujemy w grocie. Niedobitki tej cywilizacji, stanąwszy wobec inwazji świata roślinnego, nie mogąc przeciwstawić się dynami-ce tego zalewu siłą, skorzystały z rozumu, który przecież dziedziczyły po przod-kach wyrosłych w trudzie walki z przyrodą. Z braku łownej zwierzyny zaczęli odżywiać się pokarmem roślinnym i przystosowali się do życia w dżungli, która okazała się dla nich doskonałym środowiskiem. Rozrost roślinności spowodował
złagodzenie klimatu, nie było groźnych drapieżników — słowem, zabrakło bodź-
ca do dalszego rozwoju technicznego.
— Wszystko się zgadza — powiedział Max — z wyjątkiem jednego: przy tak totalnym wyniszczeniu form zwierzęcych przetrwały mimo wszystko istoty rozumne. . .
— Mogły się schronić przed skutkami kataklizmu, część z nich mogła przetrwać. . . — podsunęła Ewa.
— Stożek! — wykrzyknął nagle Ted. — Przecież to mógł być schron przeciw-atomowy dla Florytów i dla produktów ich cywilizacji. . . Słyszałem, że na Ziemi budowano takie schrony, dla ludzi, a nawet dla modeli wynalazków i na zapasy żywności. . .
— No, a Stara Baza? — rzucił Max z powątpiewaniem.
— Może częściowo schronili się na Orfie. Potem zaś wrócili i dali początek nowemu społeczeństwu!
— A ten. . . człowiek w Starej Bazie? — powiedziała Wera. — Aby wyjaśnić jego obecność, należałoby założyć, że Floryci sprzed kataklizmu latali poza swój układ. . . Nie, to już zbyt naciągane hipotezy.
— Dlaczego? — upierał się Ted. — Może katastrofa nastąpiła wtedy, gdy byli w drodze ku Ziemi. Po powrocie zastali ruiny swej cywilizacji i zaczęli od nowa. . .
— Nie, nie. . . Daj spokój, Ted, brniesz w fantazje — wtrącił Har. — Nie za-czynaliby przecież od zera, mając wszystkie urządzenia techniczne potrzebne do kosmicznej żeglugi. Nie! Ci, których zastaliśmy na Florze, nie mogą być potom-kami wysoko rozwiniętej cywilizacji. Kataklizm — zgoda! Ale nie przesądzajmy o jego rodzaju. Powiedzmy, że był. . . Wszystko wskazuje na to, że miał miejsce w okresie nieco późniejszym niż ten, z którego pochodzą znaleziska w grocie. Nie na tyle jednak, by cywilizacja zdążyła osiągnąć znaczny postęp!
— Przerwijcie na chwilę — rzucił Max, wychodząc z kabiny. — Spróbuję 102
połączyć się z Orfą.
Nie było go przez kilkanaście minut. Milczeli w tym czasie, by nie powtarzać przebiegu dyskusji, kiedy powróci. Gdy wszedł na powrót do kabiny, na twarzy jego igrał skrywany z trudem uśmieszek.
— Nowy głos w dyskusji — powiedział poważnie. — Tym razem z Orfy. Tam też był gwałtowny kataklizm, przewrót w rozwoju życia. Badania geologiczne i biologiczne w połączeniu z pracami oceanografów są zgodne co do okresu czasu, jaki upłynął od tego przewrotu: określają go na kilka tysiącleci!
Coś, jakby oddech ulgi wyrwał się ze wszystkich piersi. Zrozumieli, że jeśli ślady kataklizmu biologicznego znaleźć można na obu planetach, oznacza to, iż zjawisko nie miało lokalnego charakteru, lecz dotyczyło całego układu, i spowodowały je nie istoty zamieszkujące Florę, lecz raczej pochodziło z zewnątrz, było spowodowane przez działanie czynników kosmicznych.
— Doskonale! — zawołał Adam. — Bez żalu porzucam myśl o atomowej katastrofie. Mamy kłopot z głowy: niech się kosmolodzy biedzą nad wyjaśnieniem przyczyn tych gwałtownych zmian w skali układu planetarnego. Może jakieś cięż-
kie ciało niebieskie, mijając układ, poplątało tory planet? To nie nasza rzecz. Dla nas ważne, że zmiana, która nastąpiła na Florze, spowodowała zahamowanie cywilizacji, stwarzając, jeśli można tak się wyrazić, „za dobre” warunki bytu istotom rozumnym, jakie uprzednio zdążyły na niej powstać.
— Pozostaje jeszcze umiejscowić w tym przybyszów z Kosmosu! — powiedział Har. — Czy byli tu przed ową zmianą, czy też po niej? Logicznie rzecz biorąc, należałoby sądzić, że przed. Ale po co w takim razie pozostawiali stożek?
Dlaczego zależało im na przyspieszeniu prawidłowego wówczas rozwoju Florytów? Musieli wiedzieć, że to nie ma sensu!
— Jeśli natomiast przyjmiemy, że przybyli tu po „przewrocie” — zauważył
Adam — to nasunie się wątpliwość, czy celowe było wspomaganie „rozleniwio-nej” już cywilizacji, i to wbrew jej rzeczywistym potrzebom?
— Wykazaliśmy niezbicie — zaśmiał się Max — że przybysze, kiedykolwiek tu byli, postąpili wbrew zdrowemu rozsądkowi. Zniszczyliśmy ich, jednym słowem, pod względem intelektualnym! Coś tu się jednak nie zgadza! — dodał już poważnie.
— Dobrze byłoby ustalić, do jakiego poziomu doszli Floryci przed zmianą —
zauważyła Ewa.
— To będzie trudne. Sądzę jednak, że pod względem technicznym nie była to jakaś olśniewająco genialna epoka. . . — Max urwał nagle, nadsłuchując, a potem pognał do kabiny radiowej. Wybiegli za nim.
— Czujnik zbliżenia zasygnalizował czyjąś obecność koło rakiety — wyjaśnił
Max, wpatrując się w ekran wizjera podczerwiennego. — Ciemno już zupełnie, nic prawie nie widać. . . O, jest! Tu, na skraju lasu!
Na ciemnym ekranie, na tle czarnej wstęgi lasu widać było oddalającą się 103
w jego stronę podłużną, jasną sylwetkę poruszającą się dość szybko kołyszącym krokiem. Zaterkotała kamera — to Max zrobił serię zdjęć. . .
— Niewiele z tego widać. . . — mruknął po chwili, wydobywając gotowe od-bitki z automatu. — Po pierwsze, za daleko już odszedł, a po drugie, podczerwień daje tylko kontur postaci.
Czego on tu szukał? — zastanawiał się głośno. — Na wszelki wypadek wyjdę i rozejrzę się po polanie.
Wciągnął skafander, wziął w rękę miotacz, lampę i wyszedł z rakiety.
Już po chwili był z powrotem. Niósł tobołek zawinięty w jakąś tkaninę. Podnosząc go do góry, zawołał wesoło:
— Prezent dostaliśmy. On to przyniósł i położył koło wspornika.
Rzucili się do zawiniątka. Kiedy rozsupłali rogi niewielkiej płachetki utka-nej z cienkich włókien, wysypały się z niej drobne jakieś przedmioty. Były to maleńkie figurki wyrzeźbione z twardej substancji, zapewne z drewna miejsco-wych roślin, niektóre zaś ulepione z nie wypalonej glinki. Wszystkie pokryte by-
ły kolorowymi barwnikami. Przedstawiały dość dobrze uchwycone postacie ludzi w kombinezonach. Jedna, większa, była dokładną miniaturą „Suma”.
— Do licha! — mruknął Har. — Wszystko to bardzo ładne, ale my chcemy wiedzieć, jak o n i wyglądają. . .
— Ciekawe, co chcieli przez to powiedzieć? — zastanawiał się Max.
— To chyba jasne! — powiedziała Ewa. — Chcieli powiedzieć: „Wiemy, jak wyglądacie. Mamy nadzieję, że nie uczynicie nam nic złego, tak jak my staramy się wam nie szkodzić. Zobaczcie, co potrafimy zrobić. Wiedzcie, że patrzymy na otaczający nas świat i staramy się rozumieć to, co widzimy. Nasze sprawy są odmienne od waszych, ale mimo to porozumiemy się na pewno. . . ”
— Ho, ho. . . — zaśmiał się Ted. — Sporo wyczytałaś z tego „listu”!
— Mniejsza o to — powiedział Har. — Ważny jest sam fakt będący ponad wszelką wątpliwość wyrażeniem przyjaznych uczuć. Wielka szkoda, że nie mo-
żemy im podarować żadnego z wytworów naszej ziemskiej sztuki. Nie pomyśle-liśmy o tym. . . A przecież sztuka jest jedynym językiem, który przemawia do wszystkich istot rozumnych. Gotowi pomyśleć, że nie mamy w ogóle czym się pochwalić w tej dziedzinie, a przecież to nieprawda.
— No i jaki wstyd na skalę kosmiczną! — powiedział Max udając wielkie zażenowanie.