Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Nie oznacza to jednak, abyśmy mieli zaniechać wszelkich ostrożności. Na wszelki wypadek spać będziemy w maskach oddechowych i w pełnym ubiorze planetarnym. Gdyby zaszła nagła potrzeba otworzenia namiotu, nie byłoby czasu na ubieranie się.

Ze względu na spóźnioną porę zadowolili się kolacją z koncentratów. Potem Har wyszedł z jaskini, by umieścić na polanie czujniki zbliżeniowe, mające chronić ich przed niespodziewaną nocną wizytą. Gdy włączył pierwszy czujnik, w jaskini rozległ się potężny głos brzęczyka.

— Czuły jest — mruknął Har powracając i wyłączając sygnał. — Cała bieda w tym, że nie selektywny. Byle nietoperz postawi nas na nogi w samym środku nocy.

— Mam nadzieję, że nie ma tu nietoperzy — zauważyła Ewa sennie.

Ułożywszy śpiwory w taki sposób, aby mieć w polu widzenia wejście do jaskini, wsunęli się w nie i wyciągnęli wygodnie.

— Sprawdzimy jeszcze, czy u Maxa wszystko w porządku — powiedział Har, przysuwając ku sobie radiostację.

Max zgłosił się po pierwszym wywołaniu. Adam i Wera byli już w rakiecie.

Według Maxa wszystko było „w zasadzie” w porządku: podczas jego nieobecno-

ści rakiecie nie stało się nic złego, na polanie nie znaleziono śladów czyjejkolwiek bytności, tylko. . .

Max, opuszczając „Suma”, poza podłączeniem ochronnego napięcia do pancerza rakiety, powiesił pomiędzy jej trzema wspornikami, którymi opierała się o grunt, miniaturowy mikrofon połączony z urządzeniem rejestrującym w kabinie.

Mikrofon zwisał na cienkim kabelku i aby go dosięgnąć, trzeba by było wspiąć się po konstrukcji będącego pod napięciem wspornika. Umieszczając w ten sposób 86

mikrofon Max żywił nadzieję zapisania na taśmie głosu Florytów, gdyby ciekawość przywiodła ich w pobliże rakiety.

Po powrocie Max oczywiście w pierwszym rządzie przesłuchał zapis. Taśma nie była pusta: w niespełna pięć minut po odlocie rotoplanu zbliżyły się do „Su-ma” bezszelestnie jakieś istoty (ich zbliżenia się nawet czuły mikrofon nie zdołał

zarejestrować), które porozumiewając się skąpo, urywanymi dźwiękami, krąży-

ły przez chwilę wokół rakiety. Potem nastąpił ostry wykrzyknik, który Max zin-terpretował sobie jako okrzyk bólu, wywołanego dotknięciem metalowej, a więc będącej pod napięciem, części wspornika. Nie odstraszyło to jednak widocznie ciekawych gości, bo głosy słychać było nadal.

— Wynika stąd — wtrącił Har — że oni mają nas pod ciągłą obserwacją. Wiedzieli, że wszyscy opuściliśmy rakietę, i wykorzystali to, by ją z bliska obejrzeć.

— Wynika stąd także — dodał Ted, który mimo zmęczenia nie zasnął jeszcze, a opowieść Maxa zainteresowała go żywo — że dość racjonalnie rozumują.

Gdyby byli kompletnymi dzikusami, taki „atak” ze strony martwego przedmiotu musiałby ich spłoszyć!

— Poczekajcie! — przerwał im Max. — Nie koniec na tym. W pewnej chwili zapis urwał się nagle. Dalej była czysta taśma. Pomyślałem, że, być może, mikrofon się popsuł, i wyszedłem z rakiety, by to sprawdzić. Wisiał tak samo, jak powiesiłem go odlatując. Dopiero gdy wspiąłem się po kratownicy wspornika i przyciągnąwszy ku sobie kabel, na którym był zawieszony, obejrzałem go do-kładnie, przyczyna zamilknięcia zapisu stała się jasna: kabel był przerwany i. . .

wyobraźcie sobie. . . elegancko związany na supełek!

— Cooo?! — wykrzyknął Ted z niedowierzaniem.

— Po prostu: zerwali i aby naprawić szkodę, związali na supeł — odparł Max, tłumiąc chichot. — Mało nie spadłem na ziemię ze śmiechu, kiedy to zobaczy-

łem. . .

— Jak oni się tam dostali? Podsadził jeden drugiego czy jak? — zastanawiał

się Har.

— Nie musieli tego robić. Mikrofon wisiał cztery metry nad ziemią. . .

— No, właśnie. A oni. . . — zaczął Har.

— Według Adama mają około trzech metrów wzrostu. Przy odpowiedniej dłu-gości przednich kończyn. . . — powiedział Max, lecz Har przerwał mu gwałtownie:

— Trzy metry, mówisz? To wyjaśnia wszystko! Od początku coś mi się tu nie zgadzało!

— Nie rozumiem! — Max był zaskoczony. — Przecież i wy widzieliście sylwetkę Floryty. . .

— Tak, ale ten nasz był wzrostu niewiele wyższego od przeciętnego człowieka! Od chwili, gdy to zobaczyłem, gnębiła mnie pewna myśl, błąkało się po głowie jakieś niejasne podejrzenie: dlaczego ten pierwszy spotkany na pierwszej 87

zamieszkałej przez rozumne istoty planecie reprezentant rozumnej rasy, jakiego udało się nam, ludziom, napotkać, posiada rozmiary tak bardzo bliskie naszym?

Czyżby, spośród nieskończonej liczby możliwości, ten właśnie wymiar odznaczał

się czymś wyjątkowym do tego stopnia, by natura obdarzyła nim wszystkie czy też większość istot rozumnych? Taki przypadek byłby niezmiernie mało prawdopodobny! Teraz zaś wszystko się zgadza. Nie przyszło nam to do głowy: wszak w każdym normalnym społeczeństwie muszą znajdować się — oprócz osobników dorosłych — również dzieci! Czym wyżej zorganizowana biologicznie jest żywa istota, tym dłużej trwa u niej okres dzieciństwa, dojrzewania fizycznego i psy-chicznego! Teraz dopiero jasnym się staje niekonsekwentne w naszym pierwszym mniemaniu postępowanie Florytów: zaczepki z ich strony były powodowane przez osobniki młode i nieodpowiedzialne. To dzieci Florytów rzucają patykami w prze-chodniów, ot tak, dla żartu, by się przekonać, co z tego wyjdzie. One także porwa-

ły nasz nadajnik radiowy. Spodobał im się, i tyle. Na Ziemi dzieci też przecież wyrabiają różności i nikt się temu nie dziwi, nie mówiąc już o szukaniu jakiegokolwiek logicznego wyjaśnienia ich poczynań. Wszystko tłumaczy nieopanowana ciekawość młodych istot.

— Święta racja! — przytaknął Max. — Sam, gdy byłem małym chłopcem. . .

— Daj spokój, stracisz autorytet u młodzieży! Lepiej nie opowiadaj — powstrzymał go Har. — Ważne, że wiemy, czego się trzymać. Dzieci floryjskie trochę nam pomieszały szyki, ale równocześnie dały poznać sposób postępowania dorosłych Florytów. Są oni wobec nas ostrożni i unikają zadrażnień. Starają się, abyśmy nie mogli mieć do nich żadnych pretensji. Wydaje mi się, że taka sytuacja jest nam bardzo na rękę. Być może pozwoli to nawet na łatwiejsze nawiązanie z nimi porozumienia. . .

— Nie bądźmy optymistami — mruknął Max. — Mamy zbyt mało czasu na kontakty dyplomatyczne. Dobrze będzie, jeśli zdołamy sformułować podstawowe dane dla następnej wyprawy do tego układu. . .

— No, to dobrej nocy! — uciął Har. — Kończę i wyłączam się!

Zamknął radiostację i położył się obok Teda. Za chwilę wszyscy spali.

Ted zerwał się półprzytomny. Było zupełnie ciemno. Sygnał alarmowy brzę-

czał mu jeszcze w uszach, lecz już od kilku sekund panowała cisza. Odruchowo sięgnął po broń. Miotacza nie było! Szukając po omacku natrafił na pusty śpiwór.

Zerwał się na równe nogi i upadł natychmiast z powrotem na ziemię, zderzając się z kimś, kto właśnie przebiegł obok.

Zatracił całkowicie poczucie kierunku. Gdzie jest wylot jaskini? Potoczył do-koła wzrokiem, szukając jaśniejszego od czerni wnętrza — zarysu otworu. Dostrzegł tylko wąską, poziomą szparę, jakby coś przesłaniało wyjście. Równocze-

śnie usłyszał szczęk metalu i w tej samej chwili sycząca iskra pomknęła gdzieś 88

z boku w stronę wylotu jaskini. Ognik trafił w jakąś przeszkodę, odbił się od niej i spadł na ziemię. Po sekundzie pękł z hukiem, rozbryzgując się w białą eksplozję światła. Na jego tle Ted dostrzegł pochyloną sylwetkę Hara. Błysk oślepił go. Gdy otworzył oczy, otwór wyjściowy przesłaniała już tylko ciemniejsza od nieba postać Adlera. Następny błysk wystrzelił już na zewnątrz groty, poza polem widzenia, wyrywając na chwilę z ciemności zarys kilku bliskich drzew i skał. W jednej chwili Ted znalazł się obok Hara. Teraz dopiero spostrzegł Ewę, która stała oparta ramieniem o ścianę i wyglądała ostrożnie zza krawędzi otworu na zewnątrz.

Har trzymał w prawej dłoni rakietnicę, w lewej miotacz. Strzelił jeszcze raz w powietrze, jaskrawy fajerwerk pękł na wysokości kilkudziesięciu metrów i opadał powoli, oświetlając całą polanę aż po skraj zarośli.

27
{"b":"140590","o":1}