— Nagranie mojej rozmowy z Werą. Ale to jeszcze nie koniec, słuchajcie dalej!
Głośnik fonografu stukał i chrypiał, to znów cichł zupełnie. Nagle spośród tych dziwnych odgłosów zabrzmiało wyraźne, niskie buczenie, przechodzące w coraz cieńszy pisk. Ted, Ewa i Har popatrzyli na siebie, potem na Maxa.
— To oni. . . — powiedziała cicho Ewa. — Czyżby. . . zaatakowali Werę i Adama?
— Myślę, że raczej zabrali im radiostację — powiedział Har niepewnie. —
Mając aparaty lotne powinni byli zdążyć. . . usunąć się w bezpieczne miejsce. . .
— Dalej nie nagrywałem. Uważam, że to wystarczy. Musimy spieszyć im z pomocą. Bez nadajnika nie dadzą sobie rady.
— W razie niebezpieczeństwa wystrzeliliby rakietę świetlną! — przypomniała Ewa. — Jeśli tego nie zrobili, to albo są bezpieczni, albo. . .
— Nie ma na co czekać. Lecę w ich kierunku, mogę zabrać jedną osobę do rotoplanu — przerwał Max.
— Zaczekaj! — powiedział zdecydowanie Har. — Na jakim kanale rozmawiałeś z Werą?
— Na szóstce. Co chcesz zrobić?
— Posłuchać.
— Ależ. . . naprawdę szkoda czasu. Jasne, że Floryci opanowali radiostację. . .
— Opanowali? — przez twarz Hara przebiegł lekki uśmiech. — Ręczę ci, że nie mają pojęcia, do czego to służy!
— Skąd wiesz, co oni wiedzą, a czego nie? — oponował Max. — Wydaje mi się, że oni nie są tacy głupi, za jakich ich mamy!
83
— Niewątpliwie. Niemniej jednak jestem pewien, że. . . Zresztą zaraz się przekonamy.
Har włączył odbiornik, przez chwilę dostrajał się do właściwego kanału, a gdy szmery w głośniku oznajmiły, że zaginiony nadajnik wciąż pracuje na tej samej fali, przykucnął nad aparaturą. Wszyscy otoczyli go nadsłuchując. Buczenie i sapanie powtarzało się co chwila. To był niewątpliwie głos Floryty, wlokącego przez gąszcz aparaturę nadawczą. Nagle do głosu tego dołączył drugi, gwałtowny i wysoki, jakby wzburzony i zagniewany. Przez chwilę rozbrzmiewał ten piskliwy duet, nastąpiła jakaś szarpanina i gwałtowny, prawie ludzki wrzask. Wszyscy drgnęli. Nie był to jednak głos człowieka. Ścichł, jakby oddalił się od mikrofonu i zamarł. Drugi głos powtórzył kilka razy krótką, piskliwą melodyjkę i znów przy akompaniamencie pochrapywań i stuków nadajnik powędrował przez zarośla.
Słuchali w napięciu, oczekując decyzji Hara. Max niecierpliwie zerkał w stronę rotoplanu. Ted spoglądał co chwila w doliny nie przesłonięte już chmurami.
Trwało to przez kilkanaście minut. Nikt się nie odezwał, nie padło ani jedno sło-wo. I nagle — najniespodziewaniej w świecie — głośnik ucichł. Po chwili rozległ
się trzykrotnie powtórzony krótki świst, szelest i tupot szybko oddalających się kroków.
A po kilkunastu sekundach stała się rzecz, której nikt nie oczekiwał: z głośnika popłynął nieco zadyszany głos Adama.
— Tu grupa dwa do „Suma”, czy mnie słyszysz?
Zasypany pytaniami zrelacjonował pokrótce wydarzenia ostatnich kilkudziesięciu minut.
W czasie gdy Max rozmawiał z Werą, Adam znajdował się na środku sporej polany wśród rozległego obszaru puszczy na północ od miejsca lądowania. We-ra usiłowała wezwać go za pomocą nadajnika krótkiego zasięgu, lecz odbiornik Adama był wyłączony, a on sam — pochłonięty całkowicie obserwacją i foto-grafowaniem jakiegoś niezmiernie interesującego drobnego zwierzątka myszku-jącego wśród traw zarastających obficie polanę. Z tego to powodu Wera musiała zbliżyć się ku środkowi polany, pozostawiając na chwilę nadajnik i leżące obok niego pojemniki z zebranymi dotychczas próbkami geologicznymi i okazami ro-
ślinności. Z plecakami i miotaczami, na szczęście, nie rozstawali się przez cały czas. Krótka nieobecność Wery wystarczyła, by leżący na ziemi w odległości kilku kroków od skraju zarośli nadajnik zniknął. Natychmiast zresztą próbowali szukać śladów sprawcy kradzieży. Od miejsca, gdzie leżał przed chwilą aparat, wiódł
w stronę lasu wąski i niezbyt wyraźny szlak przydeptanej, lecz szybko podnoszą-
cej się roślinności. Pod pierwszymi drzewami szlak urywał się. Niewykluczone, że złodziej uszedł koronami drzew. Pościg za nim nie miał najmniejszego sensu, powrócili więc do przerwanych zajęć z zamiarem wystrzelenia świetlnej rakiety sygnałowej dla uspokojenia Maxa. Adam wpadł jednak na myśl, że porwanie radiostacji — jeżeli dokonali go tubylcy — mogło mieć bardzo istotne znacze-84
nie dla ustalenia położenia ich osiedla: pracujący nadajnik wskazałby nieomylnie kierunek. . . Nim jednak zdążyli rozważyć płynące stąd korzyści i zabrali się do wydobywania rakietnicy i przygotowania rakiet o odpowiedniej barwie, od strony lasu dobiegły nagle nieznane, wysokie dźwięki. Gdy spojrzeli w tę stronę, na tle zarośli mignął tylko podłużny, smukły cień i zapadł w gąszcz o dwadzieścia kilka metrów od miejsca, gdzie stali. I tym razem ślady na zgniecionym dywanie roślinności wiodły ku gęstwinie.
Nie uszkodzony i pracujący wciąż aparat leżał w miejscu, gdzie ślad się urywał.
— Jeśli potraficie, to wyjaśnijcie nam, co należy o tym sądzić I — zakończył
relację Adam.
— Nie ulega wątpliwości, że to byli Floryci — zaczął z przekonaniem Max.
— Przypuszczam, że chcieli zbadać, do czego służy i jak jest zbudowana nasza radiostacja. . .
— No, no! — pogroził mu Har. — Nie próbuj nam wmawiać, że w to wierzysz!
— A dlaczegóż by nie? — mruknął Max przekornie. — Lepiej przecenić ich możliwości niż dać się zaskoczyć.
— O, właśnie! Aby nie dać się zaskoczyć, leć do „Suma” i pilnuj go jak oka w głowie! Jeśli i rakietę skradną, mogą być kłopoty — powiedział Adler poważ-
nie.
— Dobrze, już idę — Max ruszył niezdecydowanie w kierunku rotoplanu —
tylko powiedz choć w paru słowach, co jest w tym stożku.
— Właśnie — dorzucił Ted. — Jeżeli to ma być próba naszej cierpliwości, to możecie się nie trudzić. Sam się przyznam, że jestem ogromnie ciekawy.
Har i Ewa spojrzeli po sobie.
— Ależ nie! — powiedziała Ewa. — Chodzi o coś zupełnie innego. . .
— O pierwszą reakcję Teda, gdy. . . to zobaczy — rzekł Har. — Nic więcej nie możemy teraz powiedzieć, bo będzie myślał nie wiadomo co, a chodzi tylko o jego bezpośrednią reakcję bez żadnych uprzedzeń.
Max pokręcił głową, ale nic już nie powiedział. Po chwili rotoplan oderwał się od skały.
Har popatrzył za nim, a potem z wolna ruszył w kierunku pozostawionych koło stożka plecaków.
— Schodzimy — powiedział stanowczo, nim Ted zdążył zaprotestować. —
Jest późno, musimy przed nocą zdążyć do pieczary. Wrócimy tu jutro.
Podczas zejścia rozmawiali wyłącznie o przygodzie z radiostacją.
— Floryci zachowują się raczej dziwnie: najpierw kradną, potem odnoszą. . .
O co im właściwie chodziło w tym wypadku? Czy chcieli w ten sposób zadoku-mentować swe przychylne nastawienie wobec nas?
85
— Może po prostu jeden ukradł, a drugi zabrał mu i odniósł na miejsce? To byłby argument na korzyść hipotezy Ewy o zróżnicowaniu ich charakterów: są widać wśród nich uczciwi i nieuczciwi. To by świadczyło o wysokim poziomie społecznego rozwoju! — zaśmiał się Har.
— W tym wypadku byłabym raczej skłonna przypuszczać — wtrąciła Ewa
— że chodzi im jedynie o uniknięcie konfliktu z nami. Ten, który zakradł się na miejsce postoju biologów, bez zastanowienia popełnił głupstwo, a ono, zdaniem pozostałych, mogło ściągnąć kłopoty na całą społeczność.
Gdy docierali do znajomej polany z jaskinią, było już dość ciemno. Otaczający ich las rysował się ścianą czarnego cienia. Cisza zalegała polanę i zarośla, powietrze było spokojne i nawet najlżejszy szelest nie dobiegał od zwartej gęstwiny liści i pnączy.
— Wierzyć się nie chce, że tam, w tym gąszczu, żyją jakieś istoty, i do tego rozumne — powiedział Ted, rozpinając we wnętrzu pieczary namiot.
— Sądząc z ich poczynań w stosunku do nas — powiedział Har — nie należy się obawiać otwartego ataku. Są, zdaje się, świadomi naszej nad nimi przewagi.