Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— Uciekł — powiedział Har i opuścił lufę.

— Co to było? — Ted usiłował rozejrzeć się w ciemności.

— Jakiś duży i ciężki zwierz. Zdaje się, rozdeptał czujnik — powiedział Har i zapalił ręczną lampę.

Oświetlając drogę przed sobą, zeszli niżej, na polanę. W miejscu, gdzie wieczorem Har pozostawił czujnik, widniały tylko wdeptane w ziemię szczątki. Za-wrócili, ogarniając światłem skały i otwór jaskini.

— Wydaje mi się, że zajęliśmy cudze mieszkanie — powiedziała Ewa.

— Albo też coś miało na nas apetyt — dodał Ted. — Widziałeś, Har, co to było?

— Nie zdążyłem zauważyć. Musiał nadbiec bardzo szybko. Czujnik działa na odległość dwudziestu metrów. Zanim brzęczyk mnie zbudził, on już zdążył

nadepnąć na czujnik. Biegł prosto do jaskini. Możliwe, że tu mieszkał.

— Czym strzelałeś?

— Tym, co miałem w rakietnicy: ładunkiem magnezji z opóźnionym zapłonem. To była rakieta oświetlająca. Chyba nawet nie poczuł tego strzału, ładunek odskoczył od niego, zanim się rozerwał. . .

— Przeraził go błysk — powiedział Ted. — Szkoda, że nie strzeliłeś z miotacza. To, zdaje się, mój miotacz?

— Chyba tak, chwyciłem, co mi w rękę wpadło. Ale na strzał było za blisko. On zakorkował sobą wejście. Jeszcze trochę i wyglądalibyśmy jak ten biedny czujnik.

Ted wyobraził to sobie i przebiegł go wewnętrzny, przykry dreszczyk. Flora nie była jednak tak sielankową planetą, jak się mogło zdawać na początku.

— Teraz doskonale rozumiem zamiłowanie Florytów do łażenia po drzewach

— powiedział na głos.

— Mieliśmy trochę szczęścia. . . — mruknął Har. — Do rana trzeba będzie trzymać straż przy wejściu. Daliśmy się zwieść pozornemu bezpieczeństwu i spo-kojowi tej planety.

89

— To ja mogę posiedzieć kilka godzin — zaofiarował się Ted. — Rozbudzi-

łem się zupełnie, i tak nieprędko bym zasnął.

— Zgoda — powiedział Har ziewając. — Tylko nie strzelaj niepotrzebnie.

Najpierw rakiety.

— Zaczynam rozumieć drogę ewolucji Florytów — powiedziała Ewa. — Nie mogło tu być epoki jaskiniowej, bo jaskinie nie były bezpiecznym schronieniem.

— Na Ziemi też były przecież dzikie zwierzęta, niedźwiedzie jaskiniowe i tak dalej, a jednak. . . — zaoponował Ted.

— Ludzie bronili się przed nimi przy pomocy ognia. . .

— Tu także. . . — zaczął Ted i przerwał. — Zaraz, czy Floryci mogą znać ogień?

— Może nie znają.

— To świadczyłoby o ich ogromnie niskim poziomie rozwojowym!

— Niekoniecznie — wtrącił Har. — Zresztą, przekonamy się. Teraz spać!

Doba na Florze trwa dłużej niż na Ziemi. Noc była więc dość długa i mimo wizyty tajemniczego gościa — czy też gospodarza groty — do świtu pozostało jeszcze sporo czasu. Ted usadowił się blisko wejścia i z latarką w dłoni, oświetlając co pewien czas polanę, strzegł spokojnego snu towarzyszy. Wsłuchiwał się w ciszę i co chwila wyławiał z niej jakieś szelesty, trzaskanie gałązek, szmer krzewów. Floryjska przyroda żyła swoim własnym, nieznanym rytmem. Ted pomyślał, że wśród tego niezliczonego mnóstwa przeróżnych żywych istnień są i takie, które pomimo czyhających zewsząd niebezpieczeństw, mimo trudnych do przezwycię-

żenia przeszkód i przeciwności — dążą w kierunku najwyższej formy istnienia: świadomego bytu istoty rozumnej.

Po dwóch godzinach wartę objął Har. Do rana jednak nie pojawił się żaden nieproszony gość.

ROZDZIAŁ DZIESI ˛

ATY

O DZIWNYCH POMYSŁACH KOSMICZNYCH GO ŚCI

I O KONSEKWENCJACH ROZPIESZCZANIA ISTOTY ROZUMNEJ

Przy śniadaniu mówiono wyłącznie o nocnym gościu. Próbowano odtworzyć jego przypuszczalny wygląd i wymiary, ale okazało się, że każdy widział go inaczej. Najlepiej oczywiście mógł go widzieć Har, ale i on nie był skory do jakichś stanowczych stwierdzeń. Oczy człowieka wyrwanego ze snu, oślepione jaskrawy-mi błyskami rac, niewiele mogły uchwycić. Temat więc wyczerpał się wkrótce.

Poszli znaną już trasą przez grań. Był wczesny ranek i góry wyglądały zupeł-

nie inaczej niż ubiegłego dnia po południu. Skały były wilgotne i lśniły metalicznie, po dolinach wstawały mgliste opary, niknąc szybko w promieniach ostrego słońca.

— Wspaniały klimat! — zachwycał się Har. — Aż chętka bierze, by się wy-kąpać w tamtym jeziorku!

U podnóża gór, trochę na zachód od miejsca, gdzie wczoraj wyszli z lasu, widać było rzeczywiście granatową taflę wody.

— Może spróbujemy? Chyba woda tu taka sama, jak na Ziemi? — zaproponowała żartem Ewa.

— W kombinezonie i masce — powiedział Ted. — Inaczej tutejsze bakterie pożarłyby cię w mgnieniu oka.

— Jest jeszcze jeden powód, dla którego nie możemy zdjąć ubiorów ochron-nych — dodał Har. — My, zaatakowani przez tutejsze bakterie, mielibyśmy jeszcze jakąś szansę stworzenia środków zapobiegawczych. Natomiast życie na tej planecie uległoby całkowitemu zakłóceniu, jeśli nie zagładzie: bakterie zawarte w ludzkich organizmach mogłyby zakazić przyrodę floryjską! Dla nas są one nie-szkodliwe, bo organizmy nasze rozwijały się w ich obecności i wytworzyły naturalne środki obrony. Podobnie żywi mieszkańcy Flory — są uodpornieni na „własne” drobnoustroje, lecz byliby bezradni wobec zupełnie obcych bakterii. Dlatego nie tylko nasze ubiory i sprzęt, lecz nawet pancerz rakiety został dokładnie odka-

żony.

— Przygotowanie lądowania na obcej planecie jest problemem znacznie trud-niejszym, niż się wydaje — zauważył Ted z uznaniem. — Trzeba pamiętać nie 91

tylko o sobie!

— Korzystamy z historycznych doświadczeń — powiedział Har gorzko. —

Zdarzało się, że gdy średniowieczni żeglarze odkrywali nieznane lądy, przywle-czona na nowy kontynent czy wyspę choroba dziesiątkowała nieodpornych na nią tubylców. Nie tylko zresztą pod tym względem musimy korzystać z wiedzy o przeszłości Ziemi. Przybyliśmy tu nie po to, by skolonizować tutejsze planety.

Dość mamy miejsca i surowców w naszym układzie, nie ma więc mowy o jakimś wyciąganiu materialnych korzyści z wypraw międzygwiezdnych. Mają one ogromne znaczenie pod względem naukowym, rozszerzają naszą wiedzę o Kosmosie i zaspokajają odwieczną ciekawość ludzką. Jeśli na nowej planecie zasta-jemy najmniejsze choćby oznaki cywilizacji, postępowanie nasze musi być przede wszystkim ostrożne i rozważne. Cokolwiek byśmy zrobili na tej planecie, będziemy to robić z myślą o jej mieszkańcach. Gdy są na takim poziomie rozwojowym, że mogą przejąć od nas pewne umiejętności i wskazówki — mamy prawo i obowiązek udzielić ich. Musimy jednak wciąż pamiętać, że rola nasza nie mo-

że w żadnym wypadku sprowadzać się do uszczęśliwiania ich siłą. Jeśli oni żyją inaczej niż my, jeśli ich droga rozwojowa nie jest podobna do naszej — nie wolno nam bezkrytycznie naginać ich wtłaczać w ramy naszych pojęć i wzorów. Bowiem inaczej — nie znaczy gorzej! Każdy, nawet bolot na Orfie, ma prawo do własnego trybu i sposobu istnienia. . .

— Chyba jednak — wtrącił Ted — technika stanowi wartość godną przejęcia od istot, które w wyższym stopniu ją opanowały?

— Owszem, ale dopiero wtedy, gdy ów słabiej rozwinięty partner kosmicznego spotkania sam uzna potrzebę rozszerzenia swej wiedzy. Szkolony i modelowa-ny siłą może więcej stracić niż zyskać: może stracić własne oblicze, stanowiące dla niego samego wartość największą. Prymitywne — nie nadążające na pozór za duchem czasu — kultury potrafiły niekiedy opierać się narzucanym z zewnątrz stylom i tendencjom, by przeżyć je i udokumentować po wiekach swą prawdziwą i trwałą wartość. Społeczeństwo to nie tylko kultura materialna, choć ona wła-

śnie, jej rozwój, wyznacza etapy historii. Wynika to jednak z większej trwałości materii. . . Myśl łatwiej ginie w zalewie zdarzeń i katostrof. Z najlepiej zachowa-nej czaszki jaskiniowca, nie jesteśmy w stanie wyskrobać ani jednej jego myśli. . .

i sądzimy go tylko po zewnętrznych pozorach, po tym, że posługiwał się maczugą i niekiedy malował na ścianach jaskiń.

28
{"b":"140590","o":1}