Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Har podszedł do skałki i okrążył ją ostrożnie. Gdy ukazał się po przeciwnej stronie, w dłoni trzymał jakiś wydłużony przedmiot. Był to kawał odłamanej ga-

łęzi. Har oglądał go z dużym zainteresowaniem. Gdy się zbliżyli, podał kij Ewie.

— To leżało tam, za kamieniem — wyjaśnił. — Obejrzyjcie to dokładnie.

— Co to takiego? — zastanawiał się Ted głośno.

— Jak wykazały wstępne badania — zaczął Har tonem naukowego komuni-katu — jest to kij. Wskazuje na to między innymi fakt, iż posiada dwa końce.

Ewa roześmiała się, lecz Ted zachował powagę.

— Nie żartuj — powiedział. — Wyjaśnij lepiej, co cię tak zainteresowało w tym kawałku gałęzi.

— Zauważ, że ten kij jest obrobiony ostrym narzędziem, prawdopodobnie krawędzią kamienia.

70

Ted obejrzał dokładniej koniec kija i teraz dopiero spostrzegł, że odarta z ze-wnętrznej warstwy włókien powierzchnia zarysowana jest siecią misternych i re-gularnych nacięć tworzących prosty ornament.

— A więc on to rzeźbił! — ucieszyła się Ewa.

— Na to wygląda — zgodził się Har. — Wydaje mi się, że to już do pewnego stopnia wyjaśnia, z kim mamy do czynienia. Chodźmy jednak dalej.

Ruszyli przez przerzedzający się stopniowo gąszcz, rozprawiając na temat znaleziska i przypuszczalnego wyglądu tajemniczego osobnika. Wspólnymi si-

łami ustalono, że mógł on być nieco wyższy od człowieka. To było, niestety, wszystko, co udało się skonstatować. Ewie wydawało się wprawdzie jeszcze, że dostrzegła na nim coś w rodzaju odzieży, fakt ten jednak poddał w wątpliwość Ted, nie bez złośliwości dając do zrozumienia, iż jej spostrzeżenie jest wynikiem kobiecej namiętności do strojów.

Las rozpadł się na pojedyncze skupiska drzew rosnących luźno pomiędzy gę-

sto rozrzuconymi odłamami skał. Dostatek światła pozwalał tu liściom obrastać bujniej sploty gałęzi, tak że tworzyły nieprzejrzysty gąszcz wokół pni.

Zza kolejnej kępy drzew zajaśniała rozległa polana pokryta tylko niską, ja-snozieloną sierścią porostów. Dalej wznosiła się dość stroma ściana osypująca się z jednej strony w rumowisko wielkich brył zwietrzałego wapienia. Wśród szczelin i pęknięć przecinających gęsto jasną ścianę czerniał wyraźnie otwór jaskini. Zauważyli go niemal równocześnie, nie porozumiewając się ani słowem, podążyli w jego kierunku. Dopiero po chwili, gdy Har przeprowadził błyskawiczną ankietę na temat: „o czym pomyślałeś na widok jaskini”, okazało się, że wszyscy pomy-

śleli o tym samym: tubylcy, posługujący się prymitywnymi narzędziami w postaci kijów, powinni mieszkać w jaskiniach!

— Antropomorfizm jest w nas jednak zbyt mocno zakorzeniony, byśmy mogli obiektywnie spoglądać na obcą cywilizację! — podsumował Har.

W tej samej chwili z korony mijanego drzewa zleciał gruby kij i trąciwszy Teda w ramię, upadł na ziemię. Ted porwał za kolbę miotacza, lecz Har zatrzasnął

mu dłonią bezpiecznik i ostro zakomenderował:

— Pod skałę, biegiem!

Pobiegli w stronę groty, a Har z głową zadartą ku górze (tym sposobem nakie-rowując czołową fotokamerę na miejsce, skąd przed chwilą upadł kij) wycofywał

się powoli.

W gałęziach, gęsto splecionych u wierzchołka, panował jednak niczym nie zmącony spokój. Po chwili dopiero trzask gałęzi dał znać o obecności kogoś —

czy też czegoś — na górze. Har, nie przestając patrzeć w górę, schylił się i po omacku podjął z ziemi kij. Przez chwilę ważył go w dłoni, jakby zastanawiał się, czy nie odrzucić go na powrót, lecz widocznie ta myśl nie przypadła mu do gustu, bo wycofał się tyłem w kierunku groty.

Ted badał wnętrze jaskini. Z miotaczem w dłoniach obszedł jej zakamarki i do-71

piero gdy przekonał się, że nie ma innych wyjść i bocznych odgałęzień, a przede wszystkim, że jest zupełnie pusta i sucha, zaprosił Ewę gestem do wnętrza. Har dołączył do nich po chwili.

— Nie chcę ich płoszyć — wyjaśnił krótko. — Zdążymy zapoznać się z nimi w bardziej sprzyjających okolicznościach. Niech im się zdaje, że mają nad nami przewagę. To ich ośmieli.

— Wszystko jest tu jakieś dziwne: zbyt łatwo nam idzie to odkrywanie nie-znanej planety — zauważyła Ewa. — Nie spotkaliśmy dotąd żadnego groźnego niebezpieczeństwa. Cała tutejsza przyroda przedstawia się nam jakoś zbyt łagodnie i spokojnie. . .

— Ależ tak jest właśnie ciekawiej — zauważył Har. — Trzeba samemu wy-ciągać wnioski.

— Czy nie wydaje się wam zaskakujące, że pierwsze żywe stworzenia, jakie napotykamy, okazują się istota rozumną? — zapytał Ted.

— Może to oznaczać, że trafiliśmy w okolicę szczególnie gęsto zasiedloną —

zauważyła Ewa.

— Albo też, że zamieszkują tu tylko istoty rozumne, różnych gatunków i na różnym poziomie rozwoju. . .

— No, no! — wtrącił Har. — Nie galopujmy. To, że powitały nas te, jak przypuszczamy, inteligentne istoty, może być czystym przypadkiem.

— Inaczej wyobrażałem sobie pierwsze z nimi spotkanie — skrzywił się Ted, rozcierając ramię. — Będę miał siniaka. Oryginalny sposób witania gości z odległego systemu planetarnego!

Rozpięli we wnętrzu pieczary, u samego wylotu, spory namiot pneumatycz-ny. Jego ścianki skutecznie izolowały od otaczającej atmosfery, zapewniając równocześnie stały dopływ tlenu, którego na zewnątrz było pod dostatkiem. Przez przejrzyste ściany można było obserwować polanę przed grotą.

Zdjęli z twarzy maski oddechowe i zabrali się do przygotowania posiłku składającego się z koncentratów i konserw. Woda na herbatę zawrzała błyskawicznie w specjalnym zbiorniczku. Zasiedli na rozpostartej folii i jedli w milczeniu. Adler od czasu do czasu rzucał bystre spojrzenia na polanę. Przed wejściem, oparty o kamienie, sterczał miotacz Hara. Małe pudełeczko zdalnego sterowania położył

Har tuż koło siebie.

Ted przychwycił te przelotne spojrzenia Adlera. Do tej pory było mu głupio, że w tak nieopanowany sposób zareagował na atak nieznanego napastnika. Miotacz przeciw istocie uzbrojonej w kij — to rzeczywiście jakoś nie tak. . .

— Myślisz, że oni mogą tu przyjść? — spytał, wskazując głową w stronę wylotu groty.

— Może. . . — mruknął Har między dwoma łykami herbaty.

— I dlatego. . . tamto?

Har uśmiechnął się ironicznie.

72

— Wydaje ci się, że mnie przyłapałeś na niekonsekwencji? Nie ciesz się. Nie będę do nich strzelał. Teraz jednak, gdy wiem, do kogo strzelać nie należy, mo-gę sobie pozwolić — w razie potrzeby — na strzelanie do innych napastników.

Z rozumną istotą można się bez tego dogadać.

— Nie bardzo jakoś chce mi się wierzyć w ten ich rozum. . . — powiedział Ted niechętnie. — No, niby te nacięcia na kiju. . . To może świadczyć, iż nieobce są im pewne uczucia estetyczne. Poza tym jednak zachowanie ich niezbyt jest logiczne: tamten uciekł za pierwszym szelestem. Ten znowu zaatakował podstępnie.

— Pierwszy nas nie widział, drugi zaś obserwował zapewne od dłuższej chwili, gdy szliśmy przez polanę — przypomniała Ewa.

— Trzeba zatem ustalić jedną bardzo istotną rzecz: czy oni boją się nas, czy nie — zaproponował Ted.

Ewa spojrzała na niego spod opuszczonych na wpół powiek i powiedziała przekornie:

— Ty, mój drogi, chciałbyś wszystko klasyfikować według sztywnych zasad: tak albo tak. Czy nie wydaje ci się, że mogą być wśród nich tchórzliwi i odważni, spokojni i zaczepni? Wśród istot inteligentnych występuje coś takiego, jak indy-widualność, charakter. . . Z tego też względu proponowane zagadnienie nie rokuje jednoznacznego i ogólnego rozwiązania.

— Brawo! — zawołał Har. — Cenna myśl! Można wprawdzie z dużą dozą pewności twierdzić, że zające boją się człowieka, a tygrysy nie. W wypadku istot inteligentnych tak ścisłej klasyfikacji nie da się przeprowadzić.

Po godzinnym odpoczynku zwinęli sprzęt i ruszyli w dalszą drogę, w kierunku połyskującej różowo linii szczytów. Celu wędrówki — szczytu z tajemniczym błyszczącym obiektem nie było stąd widać. Kryły go bliższe wierzchołki.

22
{"b":"140590","o":1}