Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Po chwili nadeszli Wera i Adam, również z plecakami i całym ekwipunkiem.

Max został w rakiecie, a reszta wyszła przez śluzę na zewnątrz.

Wystarczyło przekroczyć granicę kręgu wypalonego płomieniem „Suma”, by stopy utonęły w miękkim, wielobarwnym kobiercu, który oglądany z bliska roz-padał się na dziesiątki przeróżnych odmiennych form roślinnych. Zarówno Ewa, jak i Ted brnęli na wyścigi przez polanę, oszołomieni niespotykaną mnogością 67

barw i kształtów. Co krok widać było jakiś zaskakujący okaz roślinności — nic więc dziwnego, że Adama poniosło również i po chwili, prawie leżąc, myszkował

wśród niskich łodyg. Nawet poważny historyk Har odczuł nieprzepartą chęć wy-tarzania się w tej zielonej kąpieli i tylko fakt sprawowania funkcji dowódcy grupy powstrzymał go od urzeczywistnienia tej chętki. Pobłażliwie pozwolił jednak pozostałym ochłonąć i dopiero po kilku minutach zwołał ich do siebie.

Wypróbowawszy sprawność radiostacji obu grup badawczych, Wera i Adam skierowali się na zachód, w stronę odległej o kilkanaście kilometrów doliny najbliższego potoku. Po chwili zniknęli za pierwszymi krzewami na skraju dżungli.

Grupa Hara udała się w kierunku gór. Oglądany ze środka polany szczyt z tajemniczym obiektem widać było dość wyraźnie. W szkłach silnej lornety można było dostrzec wystające ponad skalnym rumowiskiem wąskiej grani coś na kształt lśniącej, spiczastej nadbudówki. Gdy dotarli do zarośli, stracili z oczu górski krajobraz i kierowali się tylko żyrokompasem. Ściana lasu rozpadła się na pojedyncze, dość rzadko rosnące grube pnie, między którymi można było swobodnie poruszać się pieszo. Na wysokości dwóch metrów nad ziemią pnie rozwidlały się, dając początek grubym, bezlistnym konarom o gładkiej powierzchni. Te z kolei rozwidlały się wyżej w sieć cieńszych, tworząc na pewnej wysokości gęstą plą-

taninę różnej grubości gałęzi, splatających się z sąsiednimi drzewami. Dopiero gdzieś u samej góry z ostatniej kondygnacji konarów wyrastały wielkie, koliste płachty liści o skórzastej, lśniącej powierzchni, tworzące nieprzejrzysty dach.

No dole panował półmrok, chłód i wilgoć. Ziemia była czarna, pokryta gęsto plamami białej pleśni porastającej opadłe liście.

Ted kroczył pierwszy, za nim Ewa. Har zamykał pochód, sprawdzając co pewien czas kierunek marszu. Decyzja, by pierwsze rozpoznawcze wycieczki odbywać pieszo, wynikała nie tylko z planu Hara, lecz także stąd, że każdy z badaczy mógł zabrać jedynie ograniczoną ilość paliwa do aparatu lotnego. Aparaty miały służyć do forsowania trudnych przejść w terenie górskim i do celów. . . obron-nych; w razie zaskoczenia lub ataku ze strony jakiejś nieprzyjaźnie nastawionej żywej istoty można było przy pomocy takiego aparatu dokonać kilkudziesięcio-metrowego skoku w górę.

W pewnej chwili — może po godzinie wędrówki — zabielało coś pośród pni.

Zbliżyli się. Bielały końce poobłamywanych gałęzi: wśród drzew wyraźnie znaczył się szlak, jakby przeszło tędy jakieś ogromne cielsko.

— To musiało być coś bardzo wielkiego — stwierdził Ted. — Gałęzie są po-obłamywane aż do wysokości trzech metrów!

Wzdłuż wydartego w gąszczu korytarza grunt był stratowany i zryty tak, że nie sposób było dopatrzyć się jakichś pojedynczych tropów. Ted wyobraził sobie zaraz stado ogromnych stworów wielkości słonia i pomyślał, że spotkanie z nimi mogłoby przysporzyć wiele kłopotu. Czy miotacz stanowiłby dostateczną obronę?

Bo o użyciu aparatów lotnych nie było mowy: próba przebicia się przez „dach”

68

z gałęzi skończyłaby się najpewniej w sposób opłakany dla ich głów.

Har jednak nie podzielał widać tych obaw — może pewien był skuteczności broni, a może uspokajała go panująca dokoła cisza i bezruch. Przez chwilę zastanawiał się jakby, czy nie podążyć śladem owego stada kolosów, ale nie zmienił

kierunku marszu.

Pasy plecaków zaczynały już dobrze ugniatać ich ramiona, gdy dotarli wreszcie do niewielkiej polanki. Było tu jasno i ciepło, grunt był suchy, porośnięty tylko niskimi kępkami drobnych roślin. Har zarządził krótki odpoczynek. Nie zdejmu-jąc plecaków, przysiedli, opierając się na nich. Ewa oglądała z bliska podobne do mchów roślinki, Ted przez cały czas postoju rozglądał się bacznie po okalają-

cych polanę zaroślach. Har wyciągnął się wygodnie i wydawało się, że nic go nie obchodzi całe otoczenie.

— Gdyby nie maska, czułabym się tak, jak czują się chyba uczestnicy jakiejś wyprawy na Ziemi — powiedziała Ewa. — Czy nie moglibyśmy zdjąć masek?

Przecież jest tu dość tlenu. . .

— Ale poza tym mnóstwo drobnoustrojów, o których niewiele wiemy — przypomniał Ted. — Pomijając jednak tę sprawę, można powiedzieć, że planeta jest zupełnie nieźle przygotowana dla potrzeb człowieka. Organizmy białkowe mają dość wąsko ograniczony zakres potrzeb. Dziwne po prostu, że tutaj spotykamy właśnie takie warunki. . .

— Na pewno więc spotkamy tu struktury białkowe, pytanie tylko, jak wysoko zorganizowane — powiedziała Ewa.

— Nie bójcie się — Har uśmiechnął się z lekką ironią. — Na pewno i c h spotkamy!

Wypowiedział to z takim przekonaniem, że Ted mimo woli rozejrzał się wo-koło.

— Spójrzcie! — Har wskazał na niebo.

Na tle bardzo jasnego błękitu czerniał maleńki punkcik.

Ewa chwyciła lornetę, lecz nawet przy jej pomocy niewiele mogła dostrzec.

— Czyżby. . . ptak? — spytała, patrząc z ukosa na Adlera.

— Być może nawet skowronek! — powiedział z powagą. — Jeśli już wszystko tu takie „ziemskie”.

— Dziwi mnie ten spokój — powiedział Ted. — Na pozór nic się nie dzieje na tej planecie. . .

— A ty czego się spodziewałeś? — uśmiechnął się Har. — Myślałeś, że wpadniemy w sam środek kataklizmów, dzikich bestii i wrogich tubylców? Takie rzeczy powstają w fantazji tych, którzy o nich piszą. Rzeczywistość — obojętne, w jakim miejscu Kosmosu — jest zawsze znacznie mniej atrakcyjna. Trudno oczekiwać od planety, której życie płynie od prawieków ustalonym trybem, by na nasze przyjęcie demonstrowała wszystkie naraz swoje możliwości. Czas, jaki przeznaczamy na jej pobieżne i wycinkowe badanie, jest tak mały w porówna-69

niu z czasem trwania procesów zachodzących w jej wnętrzu i na powierzchni, że właściwie możemy oglądać jedynie jakiś statyczny jej obraz, jakby jedną klatkę filmu. . .

Ruszyli w dalszą drogę wypoczęci i pełni nowych sił. Teren podnosił się teraz wyraźnie i fałdował, polanki zdarzały się częściej.

— Cicho! — syknął nagle Ted, zatrzymując się.

Znieruchomieli nasłuchując. Od strony bliskiej polany dobiegał dziwny, jed-nostajny dźwięk — jakieś mamrotliwe „uhu-uhu”, niczym niskie buczenie trzmie-la, lecz urozmaicone falowaniem wysokości tonu.

Zbliżyli się cicho do skraju polany. Na jej środku leżał spory kamień. Sponad tego kamienia wystawało coś ciemnego, o zaokrąglonym konturze, poruszającego się miarowo w rytmie szurania i monotonnej przyśpiewki.

Ted, który przepuścił Ewę do przodu i teraz posuwał się tuż za nią, wyprostował się o ułamek sekundy za wcześnie i zawadził plecakiem o nisko zwisający konar. Słabe stuknięcie wystarczyło, by za kamieniem wszystko nagle ucichło. To

„coś” zapadło za krawędź skałki.

Znieruchomieli. Nagle w stronę lasu runął jakiś brunatny, wydłużony kształt i nim ktokolwiek zdołał wycelować mikrokamerę umieszczoną na czołowej powierzchni kasku — zniknął wśród konarów.

— Co to było? Czy zdołaliście coś zauważyć? — zawołał Ted.

— Niewiele — mruknął Har.

— Przeklęta gałąź, spłoszyłem go!

— Nie martw się, i tak by uciekł.

— Tak, ale może zdołalibyśmy go sfotografować. . . Mam nadzieję, że to tylko jakieś zwierzę — pocieszał się Ted.

— Wydawało mi się, że biegł pochylony, lecz w pozycji dwunożnej — zauwa-

żyła Ewa.

— Widziałaś jego nogi? Skąd wiesz, że miał dwie?

— Nie łap mnie za słowa. Wiesz, o co mi chodzi.

21
{"b":"140590","o":1}