Zbocze pięło się coraz stromiej, miejscami zaczynały przezierać pod stopami płyty nagiej skały. Wszelka roślinność — nawet ta niska, przyziemna — znikała na tej wysokości. Gdy dalsza wspinaczka stała się uciążliwa, przygotowali aparaty lotne.
— Będziemy się kierować na najbliższy grzbiet — powiedział Har, wskazując kierunek. — Powinniśmy pokonać tę odległość w dwóch skokach. Przypominam, że mamy niewiele materiałów napędowych.
Ostatnie słowa wypowiedział, patrząc wyraźnie w kierunku Teda, aby zaś nie było wątpliwości, dodał:
— Z tego też względu niewskazane są akrobacje w powietrzu.
Patrzyli, jak ruszył powoli, zawieszony na tle stromej, spękanej ściany. Gdyby nie drganie powietrza u wylotu dysz aparatu lotnego, mogłoby się wydawać, że niewidzialna lina holuje go w górę. Zatrzymał się przylegając nagle do — zdawa-
łoby się — gładkiej w tym miejscu ściany. Ted podniósł do oczu lornetę i dopiero przy jej pomocy dostrzegł niewielką półkę, na której osiadł Har. Przez chwilę można było obserwować, jak szuka miejsca dla wbicia haka. Stłumione uderzenia 73
młotka dobiegły najpierw za pośrednictwem radia, a potem, jak echo, bezpośrednio do uszu oczekujących na dole. Ewa i Ted spojrzeli na siebie równocześnie.
Po raz pierwszy przekonali się, że głos biegnie wolniej od fal elektromagnetycznych. . .
— Opuszczam linę — zabrzmiało w słuchawkach i po chwili cienka, zakoń-
czona dwiema kluczkami linka zwisła tuż przed nimi.
Włączyli aparaty i ruszyli w górę. Har asekurował ich na wypadek, gdyby kierowany niezbyt wprawnymi rękami aparat lotny odmówił posłuszeństwa. Wybierał powoli linę, a Ewa i Ted — po raz pierwszy od wyruszenia z groty — mogli spokojnie rozejrzeć się dokoła. Ten sposób podróżowania był o wiele przyjemniej-szy od mozolnego „skrobania się” pod górę. Byli teraz wysoko ponad wierzchoł-
kami lasu. Po prawej stronie ciągnęło się kamieniste osypisko, po lewej ściana stawała się zupełnie pionowa, a nawet jakby nieco przewieszona. W dole, po lewej stronie grani, którą dotarli do stóp ściany, zieleniał zarośnięty żleb, wcinający się głębokim kanionem w masyw skalny. Środkiem wąwozu, między gęstym ko-
żuchem krzewów, przebłyskiwało srebrzyste pasemko strumienia.
— Popatrz, woda! — Ewa trąciła Teda łokciem. — Pierwszy strumień, jaki spotykamy na tej planecie. Myślę, że dalej pójdziemy jego doliną. . . To znaczy, pójdziemy jutro, po powrocie z góry. W ten sposób najłatwiej trafić do jakichś osiedli tubylców. . .
— O ile oni potrzebują wody w tym stopniu, co my — mruknął Ted sceptycz-nie.
W podobny sposób przebyli następny odcinek ściany i znaleźli się na szczycie wąskiego grzebienia skalnego ciągnącego się aż po wierzchołek stanowiący cel ich wędrówki. Pozostawione w skale haki miały posłużyć w drodze powrotnej do opuszczania się w dół bez pomocy aparatów.
W szkłach lornety nieznany obiekt przedstawiał się teraz jako jasny równo-boczny trójkąt czy piramida o ostro zarysowanych, prostych konturach, wyklu-czających możliwość przypadkowego ich uformowania przez przyrodę. Wiodła ku niemu w miarę gładka droga wzdłuż grani, przecięta tylko wąską rozpadliną stanowiącą przedłużenie kanionu widzianego podczas wjazdu na górę. Trzeba by-
ło raz jeszcze uruchomić aparaty lotne, by wykonać trzydziestometrowy skok na przeciwległą krawędź żlebu. Powiązani linką wszyscy troje oderwali się od zbocza. Ted, który śledził uważnie dno wąwozu, zawołał nagłe:
— Patrzcie, tam, między krzewami, nad strumieniem!
W dole, niknąc wśród zieleni i pojawiając się w miejscach, gdzie roślinność była rzadsza, przemykały szybko trzy maleńkie punkciki, kierując się wzdłuż strumienia w dół jaru. Har, który właśnie dotknął stopami skały po drugiej stronie rozpadliny, sięgnął po lornetkę i spojrzał w dół. Nim jednak Ted i Ewa znaleźli się obok niego, ruchome postacie zaszyły się w gąszczu.
— Widziałem niewiele — powiedział Har — ale wydało mi się, że biegły 74
w pozycji wyprostowanej.
— Więc to oni! — zapalił się Ted. — Czy opuścimy się na dno jaru?
Har pokręcił przecząco głową i poprawił plecak.
— Nie, mój drogi. Mamy w tej chwili inne zadanie. Nie możemy biegać za każdym spotkanym tubylcem. W ten sposób niczego nie osiągniemy.
— Dlaczego mamy ich unikać.? — Ted nie potrafił opanować niecierpliwości.
— Przecież nawiązanie kontaktu. . .
— Spadając prosto z nieba nie mielibyśmy zbyt wielu szans na nawiązanie kontaktu. Pewne jest natomiast, że napędzilibyśmy im strachu. Zanim spróbujemy zbliżyć się do nich, musimy o nich to i owo wiedzieć. A co wiemy?
Ted musiał w duchu przyznać, że niewiele, i bez dalszych protestów ruszył
śladem Adlera, potykając się na kamieniach, bo głowę wciąż mimo woli zwracał
to w lewo, to w prawo, wypatrując po dolinach tubylców czy choćby śladów ich obecności. Po obu jednak stronach grzbietu rozciągały się tylko dzikie, zarośnię-
te doliny, na dnie których połyskiwały cienkie strużki potoków. Jedynym śladem rozumnej działalności był ten trójkątny zarys przed nimi, kontrastujący z nierównymi, poszarpanymi grzebieniami skał, które co pewien czas przesłaniały jego widok.
ROZDZIAŁ DZIEWI ˛
ATY
O POT ĘDZE MATEMATYKI, ZŁODZIEJACH
I NIEZBYT ODWA ŻNYM POTWORZE
W miarę zbliżania się do niego, trójkąt nabierał kształtów bryły. Jego lśnią-
ca powierzchnia uwypukliła się w pobocznicę stożka spoczywającego podstawą w środku równej jak stół płaszczyzny szczytu. Miał około dziesięciu metrów wysokości i tyleż średnicy u podstawy.
Srebrzysta jak zwierciadło powierzchnia była jednolita i gładka. Otoczenie oczyszczone z głazów i jakby specjalnie zniwelowane sprawiało, że stożek wy-glądał jak pomnik w środku brukowanego miejskiego placu jakiegoś starożytne-go miasta. Porównanie takie nasunęło się oczywiście tylko Adlerowi. Ewa i Ted przystąpili od razu do bliższych oględzin stożka. Po przeciwległej jego stronie, na wysokości ludzkiej twarzy, widniało kwadratowe zagłębienie, którego dno pokryte było rzędami wypukłości, przypominających główki śrub czy nitów.
Har, przywołany w to miejsce, z nadzieją oglądał z bliska i przez lupę owe wypukłości. Ostrożnie zbliżywszy palec, nacisnął pierwszy z brzegu guziczek.
„Nit” cofnął się bez oporu na kilka milimetrów w głąb ściany, a po odjęciu palca powrócił do pierwotnego położenia. Har nacisnął koleino kilka przycisków bez żadnego jednak widocznego rezultatu.
Przycisków było sześćdziesiąt cztery — osiem rzędów po osiem w każdym.
Dawały się wciskać kolejno i po kilka naraz, a nawet wszystkie razem.
— No i co nam powiesz, specjalisto od tajemniczych budowli? — zapytał Har poważnie, patrząc na Teda. — Czyżby gospodarzy nie było w domu? Na dzwonek nie odpowiadają!
— Myślę — powiedział Ted niepewnie — że to jest zamek szyfrowy. . .
— Na to wygląda. Trzeba jednak jeszcze znaleźć szyfr oraz. . . drzwi, które on otwiera.
— Przy tej ilości przycisków liczba kombinacji jest wprost niewyobrażalna.
Nie zgadniemy, które należy wcisnąć, a które muszą pozostać nie wciśnięte, by urządzenie zadziałało.
— Jeśli to jest dzieło twórców .Starej Bazy, to znając ich upodobania do drą-
żenia tuneli w skałach, można przypuszczać, że pod stożkiem znajduje się zejście 76
do podziemi — zauważyła Ewa.
— Tylko że tam nie stosowano takich przemyślnych zabezpieczeń — powiedział Ted.
— To chyba nie powinno nas dziwić — wtrącił Har. — Tam, na nie zamiesz-kanej Orfie, nie było przed kim zamykać. . .
— Więc przyjmujemy hipotezę, że i Starą Bazę, i ten stożek zbudowały te same ręce? — zapytała Ewa.
— O rękach nie było mowy! — zaśmiał się Har. — Powiedzmy raczej: macki. Istoty pozaziemskie powinny mieć macki. Tak piszą we wszystkich prawie powieściach. A tak zupełnie poważnie mówiąc, to jestem skłonny posądzać o to przybyszów spoza tego układu.