— Gdyby na Florze zamieszkiwały jakieś istoty, wyposażone w środki techniczne do lotów międzyplanetarnych, powinny były odebrać nasze sygnały radiowe i odpowiedziać na nie — powiedziała Ewa.
— Niekoniecznie. Może posługują się zupełnie innym systemem łączności. . .
Poczekaj, musimy się przekonać!
— Ted, co ty znowu wymyśliłeś? — zawołała Ewa, ale chłopiec odbiegł już od niej i nie usłyszał jej głosu, bo radiostacje skafandrów były nadal wyłączone.
Ewa pobiegła więc za nim i chwyciła go za łokieć w chwili, gdy zamierzył się do rzutu kamieniem w stronę sześcianu.
— Trzeba do nich zapukać, niech otworzą, jeśli są w środku! — wykrzyknął
ze złością, uwalniając łokieć.
— Ale nie tak! — Ewa spojrzała mu w oczy prosząco. — Nie denerwuj się, przypomnij sobie instrukcję.
— Do licha tam z instrukcją! — mruknął, ale odrzucił kamień. — Dzwonka nie zainstalowali, więc jak mam pukać? Zgiętym palcem w kamień?
— Wiesz. . . — powiedziała z namysłem — wydało mi się, że ten gest, gest rzucania kamieniem, ma w sobie jakąś brzydką symbolikę. . .
— Dla nas. A dla nich może znaczyć zupełnie coś innego. Myślisz, że jeste-
śmy obserwowani? W takim razie nie muszę pukać. Jeśli zechcą, to nas wpuszczą.
45
Ale jeśli ich tam w ogóle nie ma, to długo poczekamy.
— Lepiej obejrzyjmy dokładnie ten sześcian — poradziła Ewa.
Ted zabrał jej z rąk miotacz i podeszli pod samą ścianę. Bryła miała krawędzie długości około trzech metrów, może trochę ponad. Każda ze ścian podzielona była na kwadraty — trzy rzędy, po trzy w każdym. Tworzywo, z którego była wyko-nana, przypominało nieco beton o bardzo drobnej strukturze. Płyty były spojone nieznanym szklistym spoiwem o gładkiej powierzchni i niezwykłej twardości. Ted wyciągnął dłoń i dotknął ściany.
— Stań mi na ramionach i spojrzyj, co tam jest na górze — powiedział, kuca-jąc u podstawy sześcianu.
— Nic. Takie same płyty ściśle ze sobą połączone — powiedziała Ewa zeska-kując z jego barków na ziemię.
— Przedziwne te istoty. Chyba przez czwarty wymiar dostawały się do tego domku. . . A może naprawdę to tylko lita bryła, a my niepotrzebnie tracimy czas?
Wiesz, sfotografujemy to i jedźmy dalej. Niech się Har martwi. On jest historykiem i archeologiem, to dla niego w sam raz zagadka. Myśmy swoje zrobili —
odkryliśmy tajemniczą budowlę. . .
— Chwileczkę. . . — mruknęła Ewa, pilnie coś oglądając wśród pnączy porastających gęsto dolne płyty. Ted nie usłyszał, dogoniła go wracającego w kierunku pełzaka.
— Zauważyłam coś interesującego — powiedziała, stykając hełm z jego heł-
mem.
— Poczekaj, włączymy radio, bo w ten sposób trudno rozmawiać. Stale się ganiamy i trykamy głowami. — Ted sięgnął do wyłącznika z boku hełmu, ale Ewa powstrzymała jego dłoń.
— Nie — powiedziała — jeszcze nie włączaj!
Spojrzał na nią z zaciekawieniem i zawrócił bez słowa w kierunku sześcianu.
Ewa pokazała mu środkową płytę w dolnym rzędzie. Spojenia tej płyty wyglądały rzeczywiście nieco inaczej: zdawały się nie łączyć ściśle przylegających krawę-
dzi. . . Ted dotknął jej lekko dłonią. Płyta niespodziewanie drgnęła i cofnęła się w głąb, zrywając porastające ją łodygi, potem osunęła się powoli w dół, odsłaniając kwadratowy otwór. Ewa i Ted odskoczyli gwałtownie w bok. Nic się jednak nie stało, otwór pozostawał wciąż odsłonięty, jakby zapraszając do środka. Ewa zbliżyła się do niego, lecz Ted chwycił ją za ramię. Wydobył z kieszeni radiometr.
— No, na szczęście tylko ultrafiolet. . . — mruknął, chowając przyrząd.
Wyprzedził Ewę i zdecydowanie wsunął głowę do wnętrza. Po chwili cały zniknął w otworze, Ewa, schylając się w niskich „drzwiach”, weszła za nim.
Wewnątrz panował mrok, słabo rozświetlony niebieskawą fluorescencją ścian.
Znajdowali się w sześciennym, zupełnie pustym pomieszczeniu. Stanęli na środku, rozglądając się. W tej samej chwili kwadrat otworu, którym się tu dostali, powoli zaczęła przesłaniać na powrót unosząca się od dołu płyta. Ted rzucił się 46
w stronę wyjścia i uczepiwszy się dłońmi krawędzi płyty, próbował własnym cię-
żarem powstrzymać jej ruch. Nie udało mu się to jednak. W ostatniej chwili musiał
puścić płytę w obawie przed zmiażdżeniem palców.
— To pułapka! — krzyknął, przypadając do Ewy.
W prawą rękę chwycił miotacz, gotów skierować go przeciw niewidzialne-mu wrogowi, lewą objął dziewczynę wpół i przyciągnął do siebie. Równocze-
śnie z całkowitym zasunięciem się płyty podłoga drgnęła, ściany klatki pobiegły w górę i nagle niespodziewany potok światła objął ich ze wszystkich stron. Kwadrat platformy, na której stali, zrównał się z podłogą jakiegoś niżej położonego pomieszczenia, stanowiąc teraz jakby ciemniejszy fragment posadzki. Znajdowali się na przecięciu dwóch krzyżujących się prostopadle korytarzy. Ted szybko zlustrował wszystkie cztery odnogi. Były puste. Na jasnym tle bocznych ścian rysowały się wyraźnie długie szeregi ciemnych kwadratów. Niski sufit świecił
oślepiającą bielą.
Niezdecydowanie postąpili kilka kroków w stronę jednej z odnóg korytarza.
Włączyli zewnętrzne mikrofony i przez chwilę nasłuchiwali. Żaden dźwięk, żaden ruch nie mącił kamiennego spokoju tego miejsca.
— Popatrz! — powiedział Ted cicho. — Tu panuje inne ciśnienie niż na ze-wnątrz!
— Rzeczywiście! — Ewa popatrzyła na swój atmosferometr. — I skład powietrza też zupełnie odmienny. . .
Kulista główka przyrządu jarzyła się pomarańczowo. W trującej atmosferze Orfy świeciła jaskrawą czerwienią.
— Czy jesteśmy. . . uwięzieni? — spytała Ewa. — Jakoś nie widać gospodarzy. . .
— Spróbujmy się przekonać — rzucił Ted, tknięty nagłym pomysłem. —
Chodź!
Pociągnął Ewę w stronę miejsca, na którym wylądowali zniesieni niezwykłą
„windą”. W chwili gdy stanęli na ciemnym kwadracie, uniósł się on najpierw wolno, potem coraz szybciej i po chwili znajdowali się znowu we wnętrzu sześcianu, nad powierzchnią ziemi.
— Popatrz! — zawołała Ewa radośnie, wskazując na powoli odsłaniający się otwór wejścia.
Wybiegli na zewnątrz. Płyta zasunęła się bezszelestnie na dawne miejsce i tylko pozrywane łodygi pnączy świadczyły, iż przed chwilą się poruszyła.
— To chyba znaczy, że oni nie wiedzą jeszcze o naszych odwiedzinach, a ten dźwig działa automatycznie! — powiedział Ted, chwytając z trudem oddech po szaleńczym biegu w kierunku pełzaka.
— Lub też chcą nas w ten sposób przekonać o swych przyjaznych zamiarach
— dodała Ewa, która zawsze wolała być optymistką.
47
— Można i tak. . . — powiedział Ted w zamyśleniu. — Tylko że stąd wcale nie wynika, co należy teraz przedsięwziąć. Jeśli to były zaprosiny, to niegrzecznie byłoby teraz odjechać. Jeśli natomiast nie wiedzą o nas jeszcze, to może lepiej im się nie narzucać. . . Radiostacja bazy wciąż wyłączona, a nasza za słaba, by zawiadomić Atrosa o odkryciu. . . Właściwie mamy dużo czasu, zdążymy jeszcze wrócić do bazy.
Ewa domyśliła się, że Ted ma ogromną ochotę ponownie zjechać do podziemi.
Ona również nie miałaby nic przeciwko temu. Wiedziała, że decyzja do niej nale-
ży — po niefortunnej wyprawie na boloty Ted nie śmie narzucać jej swego zdania.
Zdrowy rozsądek podszeptywał, by jak najprędzej dotrzeć do bazy. . . Czymże jest jednak zdrowy rozsądek wobec perspektywy pierwszego w dziejach astronautyki kontaktu z istotami z innego świata?!
— Chodźmy! — zadecydowała nagle.
Podniósł na nią oczy, nie rozumiejąc jeszcze.
— Chodźmy. . . — powtórzyła ciszej. — Tam, na dół. Ostatecznie po to tu jesteśmy. Mamy podstawy do przypuszczeń, że oni są przynajmniej tak samo mą-
drzy, jak my. Chyba się dogadamy. Inteligentna istota nie atakuje drugiej takiej samej lub. . . podobnej bez ostrzeżenia i powodu. . . A zresztą, gdy się powiedzia-