ło „a”, trzeba powiedzieć i „b”.
— Bardzo dobre przysłowie!
Ted uradowany uściskał Ewę tak mocno, że aż się oboje zaczerwienili.
— Jesteś wspaniałą dziewczyną! — powiedział z entuzjazmem, a potem, jakby dla równowagi dodał: — Będzie z ciebie pierwszorzędny badacz kosmosu, mimo skłonności do poezji tych czternastowiecznych romantyków. . .
— Zdaje się, że trochę pokręciłeś chronologię!
— Drobiazg! — rzucił beztrosko, wyłażąc z pojazdu.
— Jakieś tam głupie pięćset lat! — roześmiała się. — Sława pierwszych odkrywców cywilizacji pozaziemskiej przetrwa znacznie dłużej!
— Jeśli uprzednio cywilizacja pozaziemska nie upiecze ich na rożnie! — od-ciął się Ted.
— Głupiś! — powiedziała Ewa z powagą. — Oni na pewno nie lubią pieczeni.
Wolą krwawy befsztyk. Z ćwikłą.
— Tylko nie z ćwikłą, wypraszam sobie! Nie mogę patrzyć na buraki! —
zaoponował Ted.
Ten makabrycznie żartobliwy nastrój minął im, jak ręką odjął, gdy stanęli przed wejściem do sześcianu. Spoważnieli natychmiast, twarze im przybladły.
— Może jednak. . . zostaw miotacz — powiedziała Ewa niepewnie. — Niewiele nam pomoże, a wygląda podejrzanie. Mogą zapytać, do czego służy. . .
Ted zawahał się, lecz zawrócił i odłożył broń na fotel w kabinie pełzaka.
— No, nie mogę powiedzieć, że im nie okazujemy pełnego zaufania! — westchnął, wróciwszy. — Wszystko zgodnie z instrukcją: spokój, delikatność, zaufa-48
nie. . . jeszcze tylko „zachować się uprzejmie i z godnością”, a będziemy zasługiwać na najwyższą ocenę z praktycznego stosowania sławnej „Instrukcji na wypadek Kontaktu z Obcą Cywilizacją”. . . A szczerze mówiąc, to czysta bzdura. . .
Ciekawe, kto to układał? Na pewno w życiu nie był dalej niż na Księżycu. No, może najwyżej na Marsie. . . W każdym razie licho wie, co u nich jest uprzejmo-
ścią. . . Może na przykład. . . kiwanie siedemnastą macką, licząc od lewej. Skąd ja im wezmę macki, szypułki i te wszystkie inne kalafiorki, w które wystroiła ich fantazja pisarzy kilku ubiegłych wieków?
Machnął ręką i z rezygnacją pchnął płytę.
— Dobrze się składa — powiedziała Ewa już w windzie — że oni przybyli tu najpewniej, podobnie jak my, z innej planety. To nam bardzo ułatwi porozumienie.
Mamy podobne cele. . .
— Zaraz, a skąd to przekonanie, że oni są także „nietutejsi”?
— Inny skład atmosfery na dole. . .
— Prawda. W takim razie nie powinniśmy się ich obawiać. Cywilizacja, która wyrusza do gwiazd, powinna mieć już za sobą epokę wojen i okrucieństwa. . .
Jeśli w ogóle miała w swej historii ten haniebny rozdział. . .
— Myślę, że trochę zbyt matematycznie do tego podchodzisz — uśmiechnęła się Ewa. — To wcale nie musi być takie proste. Jeśli istnieje niewyobrażalna ilość możliwych gatunków istot inteligentnych, to muszą istnieć również liczne, a zupełnie odmienne drogi, jakimi osiągają one swój wysoki poziom rozwoju.
Ogólnie jednak biorąc, zgadzam się z tobą, iż nie powinniśmy się ich obawiać.
Na pewno cechuje ich niewątpliwie wspólna wszystkim mądrym istotom zaleta
— czy może wada? — a mianowicie ciekawość.
— Dlatego też może nie od razu nas zjedzą! — dorzucił Ted, już zawczasu uchylając się przed szturchańcem.
Szli powoli wzdłuż ścian jednego z podziemnych korytarzy. Ciemne kwadraty musiały być drzwiami do bocznych pomieszczeń, lecz nie otworzyły się, gdy przechodzili. W drugiej z kolei odnodze korytarza napotkali kilka odsłonię-
tych włazów. Prowadziły do niewielkich prostopadłościennych pomieszczeń. Gdy Ted przekroczył próg jednego z nich, zapłonął jasno sufit. Wnętrze było puste.
Wszystkie pozostałe otwarte pomieszczenia także ziały pustką. Pozamykanych drzwi nie próbowali otwierać.
Trzy odnogi korytarzy kończyły się ślepo. Czwartą, znacznie dłuższą od pozostałych, zamykała ściana z ciemnym kwadratem drzwi. Te drzwi były większe od wszystkich pozostałych, miały co najmniej dwa metry wysokości.
— Sezamie, otwórz się! — powiedziała Ewa, stając przed nimi.
— Co takiego? — zdumiał się Ted.
— To magiczne zaklęcie z bajek arabskich. W „Napędach rakietowych” o tym nie piszą.
49
— No wiesz!. . . — zdenerwował się Ted. — Tu są poważne sprawy, a tobie bajki w głowie, jakimiś laleczkami się bawisz i w ogóle. . .
— Ty znów taki dorosły! — fuknęła. — Pewnie urodziłeś się od razu z „Teorią Względności” pod pachą.
— Ja to się przynajmniej urodziłem jak trzeba. A ciebie z lodówki wyjęli.
Mrożonka!
— Poczekaj, jak zdejmiesz ten hełm, to dostaniesz — pogroziła mu pięścią.
— Otwieraj. No, co? Boisz się?
Razem nacisnęli drzwi. Ustąpiły łagodnie i osunęły się w dół. Za nimi ciągnęło się jakby przedłużenie korytarza. Przeszli jeszcze kilkadziesiąt kroków i znaleźli się przed następnymi drzwiami. Nie ustąpiły. Spojrzeli na siebie pytająco, potem odwrócili się i spostrzegli, że drzwi, którymi tu weszli, zamykają się.
— A to co? — zaniepokoiła się Ewa. — Znów nas złapali do klatki?
— Nie, to po prostu automatyczna śluza! — wykrzyknął Ted wskazując drugie drzwi.
Otworzyły się dopiero teraz. Prowadziły do wykutego w skale krętego, lecz szerokiego korytarzyka. Gdy minęli drugi zakręt, oczy ich uderzył blask dzienne-go światła.
Stanęli u wylotu pieczary i nawet trzeźwy zawsze Ted nie potrafił się oprzeć pełnemu zachwytu osłupieniu: przed nimi roztaczał się głęboki skalny kocioł, otoczony sterczącymi stromo ścianami skał.
— Wnętrze krateru. . . — wyszeptała Ewa.
Ted skinął głową.
— Tak, to musi być Fermi od środka. Z zewnątrz zupełnie niedostępny, chyba że z powietrza. . . Ależ tak! Oni na pewno tu lądowali. Tam w dole musi być gdzieś ich kosmodrom.
Biaława wstęga drogi jezdnej spadała w licznych serpentynach po stromym zboczu. Wyżej, nad otworem, którym tu przybyli, połyskiwały ostre szczyty obrzeża krateru. Wiodły ku nim drobne, wykute w skale stopnie, a na bardziej stromych odcinkach widać było klamry i haki.
Dno krateru leżało jeszcze w cieniu.
— Tu nie widać żadnych pojazdów, żadnych śladów ich bytności. Czyżby naprawdę nie było ich już na planecie? — zastanawiała się głośno Ewa.
— Może nieobecność ich jest tylko chwilowa. . . — powiedział Ted. — Najlepiej zejdźmy niżej i obejrzyjmy dno kotła.
Pobiegli wijącą się drogą w dół. Z góry wydawało się, że to znacznie bliżej.
Po dwudziestu dopiero minutach dotarli do skraju ziejącej na samym dole ciemnej wyrwy. Jasna smuga szosy spływała jakby poza brzeg urwiska. Ostrożnie, trzyma-jąc się za ręce podeszli nad sam brzeg i spojrzeli w dół. Ted cofnął się gwałtownie, oczy Ewy rozszerzyły się z przerażenia.
50
Zwisająca w dół wstęga szosy kończyła się o kilka metrów poniżej krawędzi, tworząc jakby nadtopione potwornym żarem sople. Dno i ściany leja wyglądały jak miejsce straszliwego kataklizmu: skała, rozdarta potężną jakąś siłą, rozerwana na setki wielkich i tysiące małych brył, wśród których tu i ówdzie sterczały stopione i pogięte kikuty konstrukcji, wsporników, płyt i rur. Na samym dnie widoczna była tylko jedna bezkształtna masa stopionej na żużel materii.
Ted wyszarpnął z kieszeni wskaźnik promieniowania. Z dna leja promieniowało niezbyt silnie, lecz zupełnie wyraźnie.
— Chyba. . . oni już tu nie wrócą — powiedziała Ewa cicho.
— Jeśli to był wybuch termojądrowy, to musiał nastąpić bardzo dawno. Są-
dząc z rozmiarów zniszczenia, bezpośrednio po eksplozji promieniowanie było potężne.
Nie mieli wątpliwości, że to, co oglądają, jest miejscem straszliwej klęski istot, które opanowały w tak wspaniałym stopniu technikę lotów kosmicznych, automatykę i z pewnością wiele innych dziedzin pozwalających zwyciężać czas i przestrzeń. Ted i Ewa milczeli, nie patrzyli na siebie, jakby zawstydzeni w obliczu tak wstrząsającej tragedii. Mimo iż nie widzieli dotąd tych istot, nie domyślali się nawet ich wyglądu, nie znali ich celów i nie wiedzieli, skąd tu przybyły — od-czuwali współczucie, żal, smutek. Jakkolwiek bowiem oni wyglądali — przybyli tu przecież, pędzeni taką samą chyba, jak ludzka, ciekawością otaczającego ich świata.