Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— Silnik widocznie pracował przez cały czas i pełzak pojechał dalej. A przy upadku zerwał się pewnie kabel zasilania radiostacji.

Teraz dopiero Ted zorientował się, że leży bez skafandra, rozebrany do spode-nek i przykryty kocem.

— Musiałaś się okropnie namęczyć! Przecież ja ważę ponad sześćdziesiąt kilogramów!

— Na tej planecie tylko pięćdziesiąt — sprostowała skromnie.

Popatrzył na nią z uznaniem i ścisnął jej dłoń.

— Dziękuję ci. Byłem okropnie nieostrożny wyruszając na tę eskapadę. To mogło się znacznie gorzej skończyć.

Spuściła oczy, chciała cofnąć dłoń, ale przytrzymał ją mocno.

— To się jeszcze nie skończyło — powiedziała. — Nie mamy mapy. Na bazę też nie możemy liczyć. . .

— Dlaczego?

— Musiałam wyłączyć całe zasilanie, żeby się wydostać. Atros tak dowcipnie zaprogramował Centin.

— Ojej! — westchnął Ted. — To pachnie grubą awanturą, jeśli nie zdążymy wrócić w porę.

— Mam nadzieję, że nie będą próbowali się z nami łączyć wcześniej niż dziś po południu.

— Ile do świtu?

— Dwie godziny. . . Nie, nawet mniej; jesteśmy na wschód od bazy. Nie mia-

łam odwagi ruszać nocą. Zupełnie nie wiem, gdzie się znajdujemy. — Ewa mó-

wiła słabym głosem, oczy same się jej zamykały.

Ted uniósł się na łokciu, potem ostrożnie usiadł. Głowa Ewy opadała coraz niżej, wreszcie dziewczynka dotknęła czołem oparcia fotela. Ted powoli wstał

i przezwyciężając ból pleców, odchylił oparcie fotela do tyłu. Ułożył jej głowę na gąbkowej poduszce. Włosy Ewy rozsypały się dokoła twarzy. Ted poczuł nieprzepartą chęć dotknięcia tych włosów. Nie pierwszy raz przyłapywał się na tym, ale nigdy nie starczało mu odwagi. . . Jeszcze trzy lata temu śmiało ciągnął ją za warkocze, ale to było zupełnie co innego.

Z bijącym sercem pochylił się nad śpiącą, wsłuchany w równy rytm jej oddechu. Poruszyła się i westchnęła, a on cofnął się gwałtownie. Potem, przerażony własną odwagą, pocałował ją w policzek.

Długo nie mógł zasnąć — serce waliło mu mocno, skronie pulsowały. Czyżby Ewa zaaplikowała mu zbyt dużą dawkę lekarstwa?

ROZDZIAŁ SZÓSTY

W KTÓRYM JEST MOWA

O UPODOBANIACH KULINARNYCH

ISTOT POZAZIEMSKICH

ORAZ O TYM, JAK SI Ę OTWIERA ZAMKNI ĘTE DRZWI Ranek był ponury, gęste zwały chmur zasłaniały niebo. Ted bezradnie czekał

na krótką choćby chwilę rozpogodzenia, na jakąś lukę w chmurach, przez którą można by zobaczyć słońce. Było ono koniecznie potrzebne dla dokładniejszego ustalenia położenia względem bazy. Ewa oglądała tymczasem zbocze jaru, na któ-

rego dnie spoczywały oba pojazdy.

— Twój pełzak nie pójdzie — powiedziała wracając. — Musimy go tu zostawić, jest za mocno zakleszczony. Poza tym nie zdołamy w żaden sposób wygrze-bać się po tym osypisku na górę. Chyba że pieszo, ale to na nic.

— Usiłuję właśnie ustalić kierunek — powiedział Ted rozglądając się po ska-

łach otaczających wąwóz. — Popatrz, ten samotny ścięty stożek, tam, nad granią. . . Jak sądzisz, co to jest?

— Chyba krater. . . — powiedziała z wahaniem. — W tej odległości od bazy jest tylko jeden. O ile dobrze pamiętam mapę, to chyba Fermi.

— W takim razie baza powinna być bardziej na lewo, to znaczy na zachód.

Do licha, żeby choć na chwilę to słońce chciało wyjrzeć!

— I tak nie mamy wyboru — powiedziała Ewa. — Musimy posuwać się tą rozpadliną w jedną lub w drugą stronę.

— To już chyba lepiej tam. . . — zastanowił się Ted — w kierunku Fermiego.

Wydaje mi się, że wąwóz trawersuje jego lewy stok. Może będzie jakieś odgałę-

zienie na zachód.

Upewniwszy się, że baza wciąż jeszcze milczy, ruszyli.

— Ale idiotycznie się wybrałem — stwierdził Ted ze skruchą. — Bez żadnego ekwipunku, bez przyrządów. . . Jak głupi.

— Zupełnie! — przyznała skwapliwie Ewa. — Tylko o miotaczu nie zapomniałeś. Możemy sobie postrzelać, ale to nam nic nie pomoże.

Dno było kamieniste, lecz pełzak dawał sobie doskonale radę, rozwijając zu-43

pełnie niezłą jak na te warunki prędkość.

Ted zahamował gwałtownie. Gdyby nie chwytniki foteli, polecieliby głowami w przednią szybę kabiny.

W odległości kilkudziesięciu metrów przed nimi rysował się sporych rozmiarów regularny sześcian!

Wąwóz rozszerzał się w tym miejscu w dolinkę rozciągającą się u stóp stromych i niedostępnych ścian krateru. W niewielkiej odległości od szarej ściany skalnej, częściowo opleciony pnącą roślinnością, zarysowywał się regularny blok o gładkich ścianach i ostrych,

prostopadłych krawędziach. Ten ponad wszelką wątpliwość geometryczny kontur bryły był tak zaskakujący w dzikim otoczeniu, wśród poszarpanych zrę-

bów i rozrzuconych, wielokształtnych odłamów skalnych, że oboje przez kilka sekund wpatrywali się bez ruchu w to niezwykłe zjawisko.

Ręce ich spotkały się na dźwigni. Kopułka uniosła się, wyskoczyli oboje na twardy grunt.

— Chodźmy — powiedział Ted, mimo woli ściszając głos.

Posuwając się blisko ściany skalnej, z miotaczem w dłoni ruszył w stronę sześcianu. Ewa zrównała się z nim po chwili.

Stąpali cicho, jakby w obawie, że zbudzą ten nieprawdopodobny obiekt.

Czym był? Budynkiem? A może tylko monstrualnych rozmiarów kryształem jakiegoś minerału? Z odległości kilkunastu metrów można było już odróżnić na powierzchni gładkich ścian regularną sieć linii prostych. Każda ze ścian podzielona była na dziewięć jednakowych kwadratów — jakby zbudowana z kwadratowych bloków czy płyt, ściśle spojonych na brzegach. Nie mogło być wątpliwości.

Mieli przed sobą budowlę. Spojrzeli na siebie porozumiewawczo, Ted skinął na Ewę, by się zbliżyła. Wyłączyli osobiste nadajniki i zetknęli hełmy skafandrów.

— Obejdę to ostrożnie dokoła, a ty uważaj. W razie, gdyby coś. . . — powiedział Ted cicho, wręczając Ewie miotacz, i powoli, skradającym się krokiem, zaczął obchodzić szaroniebieskawy blok.

Ewa śledziła bacznie jego kroki. Wiedziała, że od jej szybkiej orientacji może zależeć ich bezpieczeństwo.

Ted zniknął za krawędzią budynku. Po chwili napiętego oczekiwania ujrza-

ła go wychodzącego po przeciwnej stronie. Rozłożone ręce i wzruszenie ramion mówiły: „Nic nowego!”

— Ze wszystkich stron to samo — powiedział, gdy zetknęły się ich hełmy.

— Każda ściana składa się z takich samych płyt. Wejścia nie widać. Wszystko obficie porośnięte pnączami. Wygląda na to, że budowniczowie dawno się tym nie interesowali. . . Może od góry jest jakiś otwór albo właz?

44

Rozejrzał się dokoła, szukając możliwości wdrapania się na którąś z otaczają-

cych skał, ale ściany ich były strome i niedostępne.

— Może to tylko jakiś cokół, postument. . . Fundament pod coś, co nie zostało nigdy ukończone? — podsunęła Ewa.

— Zaraz powiesz, że zamierzano tu postawić pomnik. W takim razie szkoda, że go nie postawiono. Mielibyśmy za jednym zamachem pojęcie o wyglądzie tych. . . no, tych, co byli tu przed nami. . .

— Zamiast podkpiwać, wymyśl coś bardziej przekonującego! — powiedziała Ewa. — Ta bryła sama w sobie stanowi piękną kompozycję na tle otoczenia. To nie musiało być zbudowane w celach użytkowych — może to po prostu znak, ślad pobytu na Orfie jakichś cywilizowanych istot?

— Jeślibym miał stawiać taki znak, to umieściłbym go w lepiej widocznym miejscu. . . — zaoponował Ted. — To musiało służyć jakiemuś celowi właśnie tu, w tym wąwozie.

— Ale jest przecież prawie pewne, że na Orfie nie rozwinęła się żadna cywilizacja!

— W naszym rozumieniu. . . Ale kto nam zaręczy, że nie mogą istnieć cywi-lizacje podwodne, podziemne, czy ja wiem zresztą, jakie jeszcze?. . . Faktem jest, że ktoś to musiał zbudować, a zatem były tu istoty rozumne. A jeśli były, to mogą być w dalszym ciągu albo też mogą się w pewnym momencie pojawić.

— Skąd?

— Choćby z Flory. . .

13
{"b":"140590","o":1}