Pomieszczenie było pałacową kaplicą, a jej wystrój przypominał aż zanadto dobrze, jak wątłe i kruche jest ludzkie ciało. Bertrand oglądał wychodzące z grobów szkielety, które zapraszały żywych do odtańczenia danse macabre. Widział jak śmierć wiodła w pląsy szlachcica polskiego, Żyda, magnata i biskupa; jak porywała dzieci i starców, młodzieńców, żołnierzy i łotrów.
A poza tym czekała na środku komnaty na Bertranda.
Kiedy podeszli bliżej, postać Śmierci podniosła się z klęcznika i obrzuciła Danteza wyniosłym, majestatycznym spojrzeniem. Oblicze samotnego mężczyzny przesłaniała maska Śmierci, na czarnej świcie wymalowano kości szkieletu, nawet na palcach aksamitnych rękawic dodano srebrne, długie szpony. Bertrand nie wiedział przed kim stoi, jednak w gestach nieznajomego było tyle dostojeństwa, że wyczuł od razu, iż ma do czynienia z możnym panem – być może z jednym z magnatów, czy ukrainnych królewiąt Rzeczypospolitej.
– Wasza miłość. – Szlachcic, który przyprowadził Francuza, złożył niski, ceremonialny ukłon przed Śmiercią. – Oto człowiek, o którym mówiliśmy.
– Kawaler Bertrand de Dantez, były dworzanin królowej Marii Ludwiki – rzekł Śmierć głosem nawykłym do rozkazywania. – Skazany na utratę gardła za napad i gwałt na gościńcu, który to wyrok zamieniono mu z łaski Jego Królewskiej Mości na wieczystą infamię.
Dantez skłonił się. Pan Śmierć obszedł go dokoła, wsparłszy prawą rękę na biodrze.
– Bertrand de Dantez. Ofiara losu, własnego honoru i cnoty. Straciwszy niewielki majątek po ojcu, uwikłał się w spiski i intrygi, które kosztowały go utratę tego co mu jeszcze pozostało – dobrego imienia. Uszedł z Francji do Rzeczypospolitej wraz z Marią Ludwiką i został infamisem z winy kapryśnej fortuny. Wszystko dlatego, mości kawalerze, że zawsze stawałeś w obronie niewłaściwych osób. Markiza Brinvilliers, której broniłeś, okazała się czarownicą i trucicielką, Eugenia de Meilly Lascarig oskarżyła cię o napad...
Dantez przymknął oczy. To była prawda. Do kroćset, najprawdziwsza prawda.
– Do rzeczy jednak, mości kawalerze. Czas ucieka, a ja mam obowiązki. Bal jeszcze nieskończony. A zanim weźmiesz w nim udział, musimy omówić, jaka rola przypadnie ci do odegrania.
Dantez skłonił głowę, przymknął oczy.
– Pierwszy raz w życiu los się do ciebie uśmiechnął, panie Dantez. Dziś rano pod szubienicą wygrałeś własne życie. Teraz możesz wygrać swą przyszłość. I nie musisz wcale rzucać kośćmi. Wystarczy, mości kawalerze, że przyjmiesz karty, które ci ofiaruję.
„Czy te karty – pomyślał Dantez – to Śmierć, Mag, czy też Wisielec? Którą z nich jestem?”.
– Potrzebuję wiernego i zacnego sługi – ciągnął nieznajomy. – Człowieka, któremu niestraszne zajrzeć w oczy śmierci. Widziałeś ją dzisiaj w Przemyślu, lecz dzięki fortunie wydobyłeś się z piekła. Teraz, panie Dantez, ofiarowuję ci znaczącą odmianę twego losu. Do tej pory byłeś zwierzyną, na którą polowano. Teraz sam staniesz się przywódcą wilczej zgrai.
Sięgnął do zdobionego złotem puzdra i wydobył z niego dwa niezapieczętowane listy.
– Oto twa wolność. Mogę skłonić Jego Królewską Mość do wydania ci glejtu, dzięki któremu, pomimo ciążącej na tobie infamii, będziesz mógł bez przeszkód poruszać się po Koronie i Litwie. A w drugim liście zawiera się twa przyszła władza. Jestem w stanie zapewnić ci nominację na oberstlejtnanta regimentu rajtarów, którym dowodzić będziesz pod nieobecność Jego Książęcej Mości Bogusława Radziwiłła. A jeśli będziesz moim wiernym i uczciwym sługą, mogę wstawić się u Najjaśniejszego Pana, aby pomyślał o tobie przy rozdawaniu wakujących starostw i urzędów.
Dantez słuchał tych słów z mocno bijącym sercem. Patent oberstlejtnanta rajtarskiego regimentu. Sześć porcji[2]. Do tego łaska królewska, która przekładała się na tłuste starostwa i królewszczyzny. Wszystko wskazywało na to, że w grze ze śmiercią udało mu się wyciągnąć z rękawa skrywanego tam od dawna asa. Jednak nie wierzył, aby los uśmiechnął się do niego ot tak, z dobroci serca. Wszak zawsze Dantez był tylko igraszką w rękach możnych tego świata.
– Miło mi słyszeć te słowa, miłościwy panie – rzekł. – Nie wierzę jednak, aby te godności i zaszczyty brały się jedynie z dobrej woli waszej miłości. Wiem dobrze, że to zapłata za służbę. Jaki tedy ma być jej cel? Cóż mam uczynić, co warte jest takiej nagrody?
Śmierć i Mag wymienili spojrzenia.
– Chodzi nam o usunięcie pewnych osób – rzekł Śmierć.
– Zatem zabójstwo?
– Wielokrotne morderstwo, jeśli już upieramy się, by nazywać rzeczy po imieniu. Nie wierzę, aby było to dla ciebie novum, bo w licznych pojedynkach, potyczkach i zwadach dowiodłeś aż zanadto swojej sprawności w tym rzemiośle, mości panie kawalerze.
Dantez utkwił w Śmierci zimne, zacięte spojrzenie.
– Śledząc koleje mego żywota popełniłeś błąd, panie – rzekł. – Ominąłeś znaczący szczegół, a mianowicie, iż cenię swój honor równie wysoko, jak gardło. Nie jestem skrytobójcą płatnym od głowy. Nie zabijam na rozkaz, nie strzelam w plecy. Ubiłem kilku ludzi, ale w walce twarzą w twarz. Nie nadaję się do takiej roli.
– Czy zatem twe słowa znaczą, że odmawiasz skorzystania z naszej łaski?
– Jeśli twa łaska, panie, oznacza, iż mam stać się mordercą, tedy odpowiem, że mój honor nie pozwala mi na zabijanie dla pieniędzy.
Śmierć zakrztusił się, zacharczał. Przysiadł na ławie, a Mag szybko nalał mu wina do srebrnego nautilusa. Mężczyzna pociągnął tęgi łyk, rozkaszlał się, i uspokoił dopiero po chwili.
– Honor... Gdzie będzie twój honor, kiedy byle chłop rozszczepi ci łeb czekanem i powiezie twą głowę do starosty, aby dostać za nią marne dwieście dukatów?! Zastanów się, Dantez. Do tej pory byłeś jeno pionkiem na szachownicy, na której ścierają się dworskie intrygi. My oferujemy ci rolę skoczka, który będzie miał znaczący wpływ na przebieg bitwy.
– To nie jest służba dla mnie.
– Bo jesteś człowiekiem honoru? – W głosie Śmierci wzbierał gniew. – Mospanie, takich ludzi już nie ma!
– Przykro mi, panie, ale mojej dumy nie można kupić za judaszowe srebrniki.
– Nie, to nieprawda, panie Dantez! Każdego można kupić. To tylko kwestia stosownej zapłaty!
– Nie mnie.
– A zatem – rzekł zjadliwie Mag – wracaj pan na gościniec. Allez!
Dantez skłonił się. Drzwi stały otworem. Niemal czuł idący od nich podmuch wiatru. To była droga na trakt. Droga do zatracenia. Jako infamis nie miał dokąd pójść. Do Siedmiogrodu? Do Turków? Do Moskwy?
Śmierć zakaszlał znowu.
– Panie Dantez – rzekł cicho, a Francuz, który już szedł ku drzwiom, zatrzymał się. – Wybaczcie to spotkanie. Wielce się pomyliłem. Myślałem, że nie ma już ludzi honoru na świecie; że wygubiono ich w dawnych wiekach, wymordowano ciosami od tyłu, wystrzelano z rusznic i półhaków; zdradzono, zaprzedano wrogom i pohańcom. Proszę cię zatem o wybaczenie, że złożyłem ci tak hańbiącą propozycję. Racz zatrzymać konia, na którym tu przybyłeś, gdyż być może jesteś ostatnim człowiekiem honoru, którego znam.
Dantez stał odwrócony plecami do Śmierci i Maga. Oddychał ciężko, czuł jak wzbiera w nim rozpacz i gniew, jak załamuje się jego duma i godność. Nie miał po co wracać na gościniec. Nie mógł żyć z honorem zamiast talarów. Nie miał sił wracać na rozstaje po śmierć...
Odwrócił się.
– Zgadzam się!
Nie widział twarzy swych mocodawców, lecz przysiągłby, że pojawił się na nich wyraz tryumfu. Nie odezwali się, ale lekko pokiwali głowami.
– Kogo mam zabić?
Powiał wiatr, poruszył znowu płomieniami świec. Maska Śmierci szczerzyła nań wilcze zęby.
Pan Śmierć chciał coś rzec, ale tylko rzęził, nie mogąc dobyć z siebie głosu. W końcu odwrócił się, sięgnął po inkaust i pióro, a potem nabazgrał coś na kartce. Podał ją Magowi, który przekazał świstek Dantezowi.
Francuz rzucił okiem na niewyraźne rządki liter i zamarł. Miał wrażenie, że leci gdzieś w bezdenną otchłań.