Sługa uniżony Aleksander Sienieński
Dan w Hołuczkowie die 3 februarii 1608
Z listu wypadło coś jeszcze. Grube, czarne ptasie pióro. Stolnikowic podniósł je do oczu zdumiony. A potem rzucił na ziemię, zmiął list w grubą kulę papieru, zgniótł w strasznym uścisku. Zerwał się od stołu, przewracając świecę, rzeźbione krzesło i puchar z winem.
– Skurwysyn! – jęknął i złapał się za głowę.
O Boże, nie wiedział, co czynić! Nie spodziewał się, że tak poruszy go list Sienieńskiego. Nie myślał, że wieść o porwaniu panny Dwernickiej zaboli gorzej niż cios tatarskim kindżałem prosto w serce, będzie gorszym cierpieniem niż piętnowanie rozpalonym żelazem. Jezu Chryste, to wszystko była jego wina! Dlaczego wyjechał, po co ją tam zostawił?! I czy, do diabła, Gedeon nie był w stanie upilnować jednej młodej dziewki?!
Upilnować! – pomyślał po chwili z goryczą. Równie dobrze można było próbować złapać wiatr w polu albo rączą łanię za ogon. Zapewne uparła się, aby przejechać konia, upić się wiatrem i słońcem na łąkach i polach, poszaleć po dolinach i upłazach. I poszalała – na arkanie Sienieńskiego.
Kiedy tylko pomyślał, co ten szaleniec jest w stanie uczynić jego umiłowanej Konstancji, aż zawył z boleści. Przygryzł wargi niemal do krwi, szarpał wąsa, bił się w czoło. I główkował.
Niewiele, prawdę mówiąc, wymyślił. Zresztą nic tu nie było do myślenia – raczej do zrobienia. Sienieński trzymał go jak rybę w saku. Niczym dorodnego szczupaka, którego wystarczy zdzielić kijem w łeb i podać na półmisku Jaśnie Oświeconemu panu Diabłu Stadnickiemu. Który to Jaśnie Oświecony Diabeł z wdziękiem odgryzie szczupakowi łeb. Raz na zawsze.
Co miał zrobić? Co czynić?
Nie miał wyjścia. Nie mógł powiedzieć o tym Gedeonowi, bo ów nigdy nie puściłby go do Hołuczkowa samego. Nie mógł pojawić się tam z braćmi, bo nigdy nie ujrzałby Konstancji. Nie mógł nawet podzielić się tym z Mikołajem czy Zygmuntem, bo Dydyńscy prędzej zamknęliby go w loszku, niż pozwolili na taką wyprawę.
Nie było rady – musiał samotnie przeciwstawić się przeznaczeniu. Ale to było szaleństwo; wiedział, że pcha się w pułapkę, w śmiertelną paść, z której nie sposób wyjść inaczej jak pokąsanym przez wściekłego psa.
A jednak nie mógł zostawić Konstancji w łapach Sienieńskiego. Oszalał na samo wspomnienie tego, iż sługa Stadnickiego mógł wziąć ją siłą, a potem ze śmiechem oddać Dydyńskiemu, jak imć Pamiętowski z Rozłucza, który odtrącony na konkurach odebrał panu Tyszkowskiemu świeżo poślubioną żonę, pohańbił ją, a potem odesłał ze wzgardą. Na samą myśl o czymś takim Dydyński toczył pianę z ust. Wiedział tylko jedno: Sienieński był już trupem, skoro poważył się, aby podnieść rękę na jego pannę. Był śmierdzącym, rozkładającym się zewłokiem, jak umarli i upiory na obrazach w kościele w Tarłowie. A to, że miał sługi i przyjaciół, liczyło się tyle, że Dydyński będzie miał kilka ludzkich żywotów więcej na sumieniu. Stolnikowic musiał tylko pojechać do Hołuczkowa i zabić go.
Jacek nad Jackami był na to gotowy. List sprawił, że umiłował Konstancję jak źrenicę własnego oka.
* * *
Hołuczków, położony na trakcie między Tyrawą Solną a Tyrawą Małą, był zbójeckim gniazdem zaludnianym przez szlachetnie urodzonych hultajów wszelkiej maści i autoramentu. W Ziemi Sanockiej wszystko podzielone było bowiem wedle praw i przywilejów Rzeczypospolitej, jak w żydowskiej karczmie, a herbowi swawolnicy nie pospolitowali się z rabusiami plebejskiej kondycji. Tołhaje i beskidnicy mieli swoje zbójeckie dziuple, kryjówki i zimowiska w Sturzycy i Polanie pod Bieszczadem. A szlachcice wyjęci spod prawa znajdowali schronienie i opiekę w Holuczkowie, w karczmie u Jana Ramułta oraz w Gwoźnicy, gdzie miał swoje leże Paweł Zaklika, banita, infamis, swawolnik i wichrzyciel.
Z bliska Hołuczków robił wrażenie małego miasteczka. Były tu dwie karczmy, parę chłopskich chałup, jeszcze więcej szop, lamusów i składów. Na Ukrainie taki przysiółek mógł uchodzić za mały Kraków, jednak ponieważ postawiono go na Rusi, w sąsiedztwie Sanoka i Przemyśla, był tylko Hołuczkowem.
Starosta grodowy z Sanoka rzadko pojawiał się w wiosce, a jeśli już, to z przytupem, z milicją dworską, kozakami, czasem nawet z powiatowym pospolitym ruszeniem i w towarzystwie zacnych pań śmigownic. Jego wjazd zazwyczaj odbywał się z taką pompą i zwadą, że nawet w Sanoku, Dynowie i Przemyślu bito we dzwony, myśląc, że oto nadchodzi orda. Starosta zwykle wyciągnął stąd za czuprynę jednego czy dwóch banitów, których później podgalali na czerwonym suknie kaci w Sanoku i Lisku. Potem zaś na jakiś czas spokój wracał znowu na trakty i gościńce Rusi. Przynajmniej do chwili, gdy do Hołuczkowa nie zawitali kolejni wywołańcy i infamisi spragnieni uciech i zawartości kupieckich wozów.
We wsi należącej do Ramułta znajdował schronienie szlachetnie urodzony zbój z Bieszczadu, swawolny żołnierz ścigany przez prawo, szlachcic, któremu nie pofortuniło się w zwadzie czy zbrojnej napaści. Tu trafiali Lipkowie i swawolna, buntownicza czeladź. A także wszyscy ci rębacze i zawalidrogi, którzy chętnie i bez wyrzutów sumienia odmieniali ludzkie żywoty na portrety Jaśnie Miłościwego Króla Zygmunta bite na poznańskich i gdańskich dukatach. Przy nich zaś wieszała się rozbójnicza hałastra ludzi, którzy chcieli dorobić się szybkiej fortuny na fantazji panów braci rzucających talary i floreny sługom i ladacznicom. Byli to Żydzi, Ormianie i lichwiarze skupujący za bezcen ornaty i pateny połupione z kościołów, odkupujący klejnoty, stroje i broń zagrabioną w czasie zajazdów, herbowe pierścienie, w których tkwiły jeszcze oberżnięte palce poprzednich właścicieli. Pasy, szuby, delie i kołpaki z krwawymi dziurami po kulach i cięciach szabel. Do Hołuczkowa udawał się Szot domokrążca, gdy chciał na jakiś czas zamienić swój kram na pałasz, szlachcic chudopachołek szukający służby u możnego awanturnika, rębajło żyjący z podgalania łbów i wąsów panów braci. Tutaj przyjeżdżał obywatel werbujący ludzi do pomocy w urządzeniu zajazdu lub przetrzepaniu skóry znienawidzonemu sąsiadowi, mnich demeryt zbiegły z klasztoru i sprzedajne dziewki marzące o losie wielmożnej meretrycy z łaski możnych polskich panów tudzież ich herbowych kusiów.
Kolorowy tłum zaludniał od świtu do zmierzchu karczmy, sioła i opłotki wioski. Dlatego Dydyński porzucił myśl o przebraniu się. Inna rzecz, iż aby wyróżniać się z tłumu w Hołuczkowie, trzeba by chyba włożyć na łeb turecki turban, ustroić się w ornaty, chadzać poprzedzany przez sześć kurew z trąbami i powiewać chorągwią z wizerunkiem Matki Boskiej Ludźmierskiej.
Los jednak spłatał mu figla. Stolnikowic miał nadzieję, że uda mu się odnaleźć karczmę, w której stanął Sienieński, bez zwracania na siebie uwagi. Tymczasem już na gościńcu przed wioską czekał na niego sam Ramułt w towarzystwie trzech pocztowych. Dydyński pozdrowił go z daleka, wyminął i dalej jechał swoją drogą, jednak szelma i frant nie dał się wykpić – zawrócił konia i zrównał się z wierzchowcem pana stolnikowica.
– Mości panie Dydyński – rzekł cicho – nie jedźże do Hołuczkowa.
– Tak? A niby dlaczego?
– Bo tam w mojej karczmie stoi ichmość Sienieński. A kto to jest Sienieński, to już na pewno waści wiadomo.
– I cóż z tego?
– To, że on tam czeka na waszmości.
– Zatem się z nim spotkam. A waszmość co się frasujesz?
– Bo zginiesz.
– To się waszmość powinieneś radować. Będziesz dobrze Sienieńskiemu służyć, dwójniaki lać do kuśtyków, tedy ci da moją głowę odwieźć do Łańcuta. A pan starosta nie poskąpi za nią musztułuka.
– Nie służę Stadnickiemu – mruknął zafrasowany Ramułt. – Nie jestem niczyim pachołkiem.
– A może jeszcze do klasztoru chcesz wstąpić?
– Jeno guzy wyniosłem z tej służby, panie bracie. Po ostatniej zwadzie w Jotryłowie za Dynowem, u pani Salomei Bełchackiej, powiedziałem sobie, że koniec i basta! Przecież mam ja mój Hołuczków, nie potrzebuję po dworach szczęścia szukać.