Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Konstancja wpadła nań z szablą jak piekielna furia, niby Amazonka, której ubito ukochanego konia. Zdawać by się mogło, że rozwścieczona panna rozsieka nieznajomego na krwawe strzępy, ubije w jednej chwili, iż jego oblicze pod ciosem szabli straci raz na zawsze wrodzoną gładkość i urodę.

Uchylił się przed pierwszym ciosem jak przed natrętną muchą. A potem od niechcenia ciął, uderzył z boku, zawinął ostrze w wiatraku, rąbnął dwukrotnie i wyłuskał szablę z dłoni dziewczyny równie łatwo jak zabawkę z ręki dziecka. Dwernicka rzuciła się na niego z pazurami, nie zważając na ostrze w jego ręku.

Nie uchylił się. Lekko, jakby od niechcenia, uderzył ją płazem szabli w bok głowy. Konstancja jęknęła. Poczuła się tak, jak gdyby ktoś zgasił latarnię, a cały świat pogrążył się w ciemności. Niemal nie czuła, jak wpada na szlachcica, osuwa się na kolana...

Do chaty wpadło trzech pachołków. Dwóch młodych, o obliczach wymalowanych barwiczkami, trzeci stary, o pobrużdżonej twarzy oszpeconej kilkoma bliznami. Złapali Dwernicką za ręce, szyję, wykręcili ramiona w tył, unieruchomili w uścisku, przytrzymali.

Młody panicz rozsiadł się wygodnie na pieńku ze starej bukowej karpy. Pochylił się i dobył z sakwy gęsie pióro.

– Ty jesteś panną, którą miłuje Jacek Dydyński – mruknął. – Nie wiesz, niewiasto, jak bardzo ci zazdroszczę. Czym bowiem jest miłość? Czym strach? Dlaczego ja nigdy jej nie poczułem? Do diabła, ja w ogóle niczego nie czuję. A bardzo bym chciał! Czy ty wiesz, jak wdzięczny jestem losowi, że urodziłem się szlachcicem? Gdybym nim nie był, musiałbym udawać, że miłuję, iż lituję się nad bliźnim, że wzrusza mnie męka Chrystusa i szelmy wieszanego na miejskiej szubienicy. Inaczej wygnano by mnie z rodziny, wypędzono z każdej wioski czy miasta. A ponieważ jestem panem, nie muszę odgrywać żadnej komedii, zakładać maski dobrego samarytanina czy innego kpa. Jestem, uważasz, Konstancjo – samym sobą.

Dwernicka milczała, wpatrując się weń z przerażeniem.

– Jedno tylko czuję u ludzi – rzekł cicho. – Wasz lęk. Widzę go i bez trudu rozpoznaję, czego się boicie, przed czym drżycie, z jakiego powodu klepiecie modlitwy na kolanach i polecacie duszę Bogu. Nawet nie zdajesz sobie sprawy z tego, jak wielki to dar. A teraz – rozkazał głosem nieznoszącym sprzeciwu – zobaczmy, czego ty się boisz od małego dziecka. Obnażyć ją! Pokażcie mi jej strach.

Rozdział VII

Bitwa o Dwernicką

Wstrząsający list ● Zbójeckie gniazdo ● Ostrze na ostrze ● W diabelskich sidłach ● Piekło ● Podstęp Stadnickiego ● Niespodziewane uwolnienie ● Wojna z Łukaszem Opalińskim ● Tajemnica ksiąg sanockich ● Samozwaniec ● Ofiara Gedeona ● Któż zacz Hryń Kardasz?

Świst strzały zabrzmiał jak zawodzenie upiora. Grot wbił się w drewniany słup ganku, o łokieć od głowy Jacka, i zadygotał. Stolnikowic przyklęknął, kładąc dłoń na rękojeści szabli. Daleko za bramą, za palisadami, którymi obwiedziony był dwór, dostrzegł jeźdźca zawracającego konia w stronę gościńca.

To nie był morderca, lecz posłaniec. Jak legendarny Pandaros spod Troi, w zapadającym mroku posłał pocisk prosto w sam środek słupa i Dydyński był pewien, że strzelec tam właśnie mierzył. Potwierdzał to nadziany na strzałę wbitą w drewno kilkakrotnie złożony skrawek papieru. Jacek złamał drzewce, zdjął list i zbliżył go do oczu. Było zbyt ciemno, cofnął się więc do izby i pochylił nad świecą.

Pismo otwierał wiersz:

Ukaż mi się, o Pani, ukaż twarz swoję,

Twarz, która prawie wyraża różą oboje

Ukaż złoty włos powiewny, ukaż swe oczy

Gwiazdom równe, które prędki krąg nieba toczy...

Panie bracie i przyjacielu mój zacny, mości stolnikowicu sanocki – głosił dalej list. – Wiem ja już, jakowy klejnot waszmość pan w Dwernikach ukrywał tudzież dlaczego tak zawzięcie przeciwko wrogom Dwernickich i ludziom ichmość pana starosty zygwulskiego stawał. Wybacz, waść, iż klejnot ten bez pozwolenia wziąłem w posesyją, jednak blask jego tak jest cudny, że zauroczył mnie od pierwszego wejrzenia. Nie dziwota zatem, że chciałem bliżej jemu przyjrzeć się.

Aby zaś waszmość pan nie myślał, że szutki sobie stroję, pilno podaję, jako klejnot ów nieobiecany wygląda. Liczy on sobie długości trzy łokcie warszawskie bez dwóch cali i czwartej części piędzi, jeśli zaś o szerokość pytasz, tedy dokładnie odpowiadam, że w biedrach będzie tego jakiś łokieć warszawski i dwie ćwierci bez dwóch ziaren, w żywocie jeno dwie stopy bez połowy ziarna – musi głodno bywało ostatnimi czasy na Dwernikach. Na piersi zaś aż z półtorej łokcia i pół dłoni będzie obwiedzenia. Znaczy się, żeś waszmość twardej deski heblować nie musiał.

Ma takoż waszmości klejnot trzy rzeczy białe, jako powiadają Francuzi: skórę, ręce i zęby. Co zaś się tyczy tych ostatnich – rzecz niespotykana – wszystkie poza dwoma są na swoim miejscu. Trzy rzeczy ma twój kwiatuszek czarne – oczy, brwi i rzęsy, trzy zaś rumiane – wargi, lica a paznokietki. I takoż trzy długie: ciało, włosy a ręce. We włosach zaś nie uświadczysz onej plicae, na którą – wierzaj mi waszmość – nie tylko chłopi nasi chorują. Trzy rzeczy ma krótkie: zęby, uszy a stopy, trzy szerokie: pierś, albo łono, czoło tudzież odstęp między brwiami, a takoż trzy wąskie: usta – jedno i drugie, kibić a pęcina.

Dalej zasię urodę klejnotu owego kontemplując, rzeknę waszmości, iż drażnięta jego są gibkie i sterczące jako pierś młodej łani. One jabłuszka zwieńczone są takoż ciemnymi jagodami, aż człowiek ma chęć je zerwać lub wargami i językiem hołubić. A poniżej lewej piersi, jak waszmość pan dobrze zapewne pamiętasz, jest znamię ciemne, gładkie na skórze, które wszakże nie szpeci, lecz całości obrazu klejnotu dopełnia niby muszka mała, niewinna na limonie soczystym.

Idąc zaś dalej ku dołowi, dochodzimy do smacznego kąska, takoż łączki przemiłej. Trzeba waszmości rzec, iż jest ona jako grzywa jednorożca niebiańskiego nadobna i wcale nie czarna, ale, jak zapewne waść pamiętasz, nieco rudawa i pokręcona. Wyrasta zaś ku górze z nadobnego pierścienia, potem zasię rozrasta na obie strony – formując jakoby dwie kolumny w tympanonie u świętego Piotra. Łączce owej dobrze żem się przypatrywał i rzeknę waszmości, że dziw to nad dziwy, ale jeszcze nie poiła ona konika, wianeczek wszystek się ostał i na swego rumaka cierpliwie czeka. Wszelako czy to waszej mości wierzchowiec będzie, to już tylko od ciebie zależy.

Nadmienię jeszcze, że nad prawym obojczykiem, prawie że na szyi, obaczyłem na skórze gładkiej jak kitajski jedwab ślady zębów. Czyje są to zęby – nie moja to już sprawa. I nie mnie skrutinium czynić.

Kończąc, przesyłam waszmości pozdrowienia. A jeśli o swój klejnot upomnieć się pragniesz, tedy wiedz, że czekam na ciebie w Hołuczkowie, w karczmie pana Ramułta. Chętnie pola dam ci z szablą w ręku, a jeśli położyć mnie zdołasz, tedy sobie diament ów cudny, choć nieoszlifowany odbierzesz. Jeśli ci się nie pofortuni, tedy wiedz, że dopytuje się ciągle o ciebie nasz wspólny znajomy, pan starosta zygwulski, który wielce pragnie cię w Łańcucie ugościć.

Jeśli zaś, panie bracie, nie przyjedziesz do Hołuczkowa sam, bez czeladzi i pachołków, jeno z większą kompaniją, lub też komuś postronnemu się wygadasz, tedy bądź pewien, że klejnot swój obaczysz nie gdzie indziej, jeno na zaponie sułtana tureckiego albo carza krymskiego. I ma się rozumieć, iż odebrać będziesz musiał go w Bahczysaraju albo Stambule.

Niechże mnie Wszechmocny Pan Bóg z Najświętszą Panienką uchowa od tego, abym ja dobre chrześcijanki miał w niewolę sprzedawać, jako niecnota zbój Kardasz, o którym musiałeś słyszeć. Ale schodzą się tu do mniepobereźnicy i złodziejskie wydzierki, którzy na klejnocik twój wielce są zawzięci. Może tedy stać się, że go nie upilnuję.

56
{"b":"122822","o":1}