– Nie, nie, nie! – zawołała. – Bła...gam, nie...
Podniósł ją jak dziecko, a potem rzucił na stół, na papiery, na prochownicę z ziołem do podsypki, na szklenice i puchary. Zabrzęczało rozbite szkło, załomotał przewracający się zydel. Wszystko działo się tak wolno i tak szybko... Zupełnie jak we śnie. Panna Dwernicka nie mogła wręcz w to uwierzyć, nie była w stanie pojąć, że Gedeon uczynił coś, czego w głębi duszy wcale nie chciała.
– Puść mnie! Puść! – jęknęła. – Nie czyń mi nic, błagam!
– Jesteś moja! – wycharczał. – Na zawsze! Moja, moja, moja!
Szarpała się i rzucała, biła go pięściami po plecach, po twarzy. Na próżno. Mogła okładać go do woli, bo każdy jej cios działał na Gedeona równie mocno co płatek śniegu opadający na grzbiet rosłego bojka.
– Coś ty mi uczyniła! – zawył. – Coś ty mi zrobiła, dziewko. Ja za ciebie... wszystko... Ja oddam ten cały zaścianek! Będę twoim rabem, a ty moją niewolnicą! Ja dla ciebie zemsty na Diable poniecham! Ale musisz być mi powolna!
Szarpała się, wiła i gryzła, rzucała mu w ramionach, nadaremnie stawiając opór. Aż wreszcie jej prawa dłoń napotkała coś szorstkiego i obłego, co dało się chwycić, ścisnąć w ręku...
Uderzyła z zamachu, z całą rozpaczliwą siłą, na jaką było ją stać! To, co chwyciła, okazało się glinianym garnczkiem; Gedeon ryknął śmiechem i nawet nie wyciągnął ręki, aby ją powstrzymać.
Źle zrobił!
Gliniany kaganek roztrzaskał się na pokrytej szramami głowie Gedeona, jak gdyby był to żelazny łeb tarana do rozbijania murów. Oliwa chlusnęła na plecy szlachcica, ściekła na Konstancję i zaraz w jednej chwili zabłysła ogniem i zapaliła się z cichym syknięciem.
Gedeon zawył. Za późno zrozumiał swój błąd. W jednej chwili oderwał ręce od ciała Konstancji, poderwał się na nogi ogarnięty płomieniami.
Nie był głupcem. Rozerwał zapięcie giermaka i w jednej chwili zrzucił go na podłogę. Porwał za wzorzysty kilim na ławie, zarzucił go sobie na łeb, dusząc płomienie, zanim zdążyły dobrać się do jego skóry. A kiedy obrócił się w stronę drzwi, gdy przetarł oczy z lepiącej się, tłustej oliwy, zaklął. Dwernickiej nie było już w izbie.
– Konstancja! – krzyknął z rozpaczą. – Konstancjaaa!
Drzwi w sieni trzasnęły. Na wpół oszalały wypadł z alkierza, rzucił się za dziewczyną. Po drodze przewrócił stępę, wywalił misy, sita i przetaki wiszące na hakach, otwarł furtę kopnięciem, omal nie wywalając jej z zawiasów.
Zeskoczył z ganku prawie pod kopyta Werchatego. Wrzasnął i cofnął się, odruchowo osłaniając twarz lewą ręką. To ocaliło mu życie. Rozpędzony koń odrzucił go w tył, na schody. Padając, Gedeon rozwalił plecami boczną balustradę ganku, zdruzgotał grube deski jak wątłe szczapki i wpadł głęboko w śnieg.
Kiedy poderwał się na nogi i wypadł na podwórze, Konstancji już nie było.
– Com ja uczynił?! – załkał rozpaczliwie. – Com ja zrobił najlepszego!
A potem zawył, długo i donośnie, jak wilk zwołujący stado, aby podążało śladami upatrzonej zwierzyny.
* * *
Pierwszą myślą Konstancji, zaraz po skoku na kulbakę, było uciekać jak najdalej. Wypuściła się zatem w galop, przeskoczyła parkany tam, gdzie były najniższe, a potem pognała pędem po pokrytych śniegiem polach, łęgach i pastwiskach. W ten sposób oddaliła się od Dwernik, przemknęła przez rozlany szeroko strumień, minęła cerkiew Paraskewii i zasypane śniegiem chyże, przeleciała jak upiorzyca obok ukrytych w śnieżnych tumanach pagórków będących w istocie brogami z sianem. Dopiero widok pierwszych poskręcanych buków otrzeźwił ją na tyle, że wstrzymała wodze Werchatego i uświadomiła sobie, że właśnie dotarła do lasów otulających zbocza Łopinnika. A jednak bez namysłu wjechała między drzewa, a potem odnalazła ścieżkę wydeptaną przez zwierzęta i ruszyła ku górze na zmęczonym, parującym koniu.
Była już noc. Księżyc świecił spoza zasłony mgły, rozświetlając gęstwinę starych, wielkich buków. Rosły prosto jak okrętowe maszty, splatając się nagimi gałęziami w tysięcznych załamaniach i przeplotach. W zwodniczej srebrzystej poświacie zdawały się olbrzymami, a ich ogromne konary wyglądały niczym ramiona wyciągające się ku górze po to, aby już za chwilę spaść z zamachem i zdławić nieproszonego gościa. Pod śniegiem czaiły się korzenie i zdradliwe karpy; Werchaty potykał się o spróchniałe pnie zwalonych drzew, przekraczał połamane gałęzie, kamienie i głazy okryte grubą warstwą lodu, czasami prychał trwożliwie, kiedy gdzieś poza ścieżką przesunął się jakiś cień, gdy mijali tropy niedźwiedzi. Daleko za Ciasną zawył wilk. Odpowiedział mu jeszcze jeden i jeszcze... Ale Konstancja nie zamierzała wracać. Wolała nocne strachy, wilki i upiory Łopinnika od ponownego spotkania z Gedeonem.
Pomimo iż od awantury minęło sporo czasu, ciągle nie ochłonęła z gniewu, żalu i strachu. I dlatego zamiast jechać na Sanok, a potem do Niewistki, do Jacka Dydyńskiego, wodziły ją po ostępach błądzonie i biesy, prowadziły duchy i upiory; lecz przede wszystkim wiodła ją po bezdrożach i uroczyskach najgorsza z wiedźm – wściekła jak wilczyca, zraniona niewieścia duma.
Wreszcie Konstancja ujrzała daleko przed sobą mały czerwonawy płomyk. Nie wiedziała, czy był to water, czy też błędny ognik wzniecony przez propasnyka, ale skierowała się w tamtą stronę. Jechała ostrożnie, z dłonią na rękojeści pistoletu. Ogień w nocy w Bieszczadzie i w środku zimy nie mógł wróżyć niczego dobrego. Wprawdzie dawno minął już święty Michał, skończył się czas, gdy beskidnicy i tołhaje wychodzili na wyprawy; jednak blask płomienia mógł znaczyć, że w Beskidzie znowu pojawili się niewidziani od dawna Tatarzy.
Konstancja ostrożnie podjechała bliżej, wyciągnęła pistolet z olstra, a potem odetchnęła z ulgą. To nie było obozowisko brygantów czy ordyńców, tylko stara chata czarownicy Werłyci, do której często przyjeżdżała po zioła i wróżby.
Konstancja podjechała do watra, ale nigdzie nie dostrzegała wiedźmy. Zeskoczyła z konia, wrzuciła pistolet do olstra, przywiązała wodze Werchatego do wystającej spod śniegu gałęzi, a potem podeszła do niskiej chruścianej chaty okrytej śniegiem od przyciesi aż po sam szczyt dachu. Drzwi były otwarte, ognisko ciągle dymiło – znaczyło to, że wiedźma była w pobliżu.
Konstancja przekroczyła próg i zatrzymała się w miejscu. Werłycia stała na wprost niej oparta o drewnianą ścianę, głowę miała przekręconą na bok i zwieszoną. Nie poruszała się.
Straszne przeczucie pojawiło się w głowie Konstancji. Ostrożnie, krok za krokiem, podeszła do wiedźmy, dotknęła dłonią jej czoła. Było lodowate. Podniosła bezwładną głowę, a wówczas zmroziło ją spojrzenie martwych, nieruchomych oczu czarownicy. Konstancja jęknęła... Kto i dlaczego zabił wiedzącą? Zbóje? Chłopi? Rozbójnicy? I dlaczego pomimo śmierci Werłycia ciągle stała przy ścianie?
Zrozumiała wszystko, gdy tylko spojrzała na jej czuhę i łajbyk pokryte plamami brunatnej posoki. I prawie krzyknęła.
Ktoś przybił Werłycię do ściany wielkimi, pięciocalowymi bretnalami. Wbijał je w żywe ciało, w nogi, brzuch, ręce, szyję, raz za razem, zadając nieszczęsnej okrutną i beznadziejną mękę. Ale kto to zrobił? I dlaczego?! Za co?
Konstancja drgnęła, słysząc szelest przy drzwiach. Obróciła się jak wściekła tygrysica i porwała za szablę. Ale w progu nie ujrzała Gedeona. Stał tam wysoki, młody i gładki szlachcic w rajtroku i kołpaku. Był tak boleśnie, tak okrutnie piękny i spokojny, że aż zadrżała, napotykając spojrzenie jego błękitnych oczu. Oczu, które w ogóle nie przejmowały chłodem ani zimnem. One były po prostu martwe jak u trupa.
– Jesteś wreszcie – powiedział spokojnie. – Długo czekaliśmy, aż wreszcie łania sama do nas przyszła.
Nie trzeba Konstancji szukać
Jeno w bębenek pukać.
Przybieży sama z rana
Jako owieczka do siana...
– zadeklamował. – Chociaż, do diaska, taka z ciebie łania, mościa panno, jak ze mnie święty Stanisław. Ale skoro mamy już waderę – rzekł, unosząc do góry wskazujący palec i potrząsając nim gwałtownie – przyjdzie pora, by osaczyć samego basiora.