Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Jeśli tego jeszcze nie uczyniła, to przede wszystkim z tej prostej przyczyny, iż Gedeon uratował zaścianek przed schłopieniem, które oznaczałoby dla niej ni mniej, ni więcej, tylko cuchnące, chamskie łapska Smoliwąsa. Konstancja nie miała złudzeń, iż jej życie jako poddanej byłoby nieco trudniejsze niż losy żniwiarek i dziewek z wiejskich sielanek i fraszek pana Szymonowica i Kochanowskiego, które przed laty czytywał jej dziadunio. Wiadomo było, iż zostawszy w Dwernikach starostą, stary cap Smoliwąs używałby na niej jak wyposzczony Werhowyniec na najdorodniejszej owieczce ze swego stada. O ile oczywiście wcześniej nie ocknąłby się ze strzałą z łuku tkwiącą w samym środku plebejskiej potylicy. Tylko że w takim przypadku pozostawałby jej już tylko gościniec. A co czekało młodą niewiastę na gościńcu, to już strach przeszkadzał myśleć.

Oczywiście gdyby była mężczyzną, wszystko byłoby dużo prostsze – uciekłaby do wojska, pod hetmańską protekcję. Niestety, próbowała tej sztuczki już siedem lat temu, gdy wściekła na braci, mając szesnaście wiosen, wsiadła na koń, przyjechała pod Przemyśl, gdzie ciągnęła traktami na Mołdawię armia koronna mości pana kanclerza, po czym zażądała rozmowy z hetmanem koronnym. Jan Zamoyski omal nie zleciał z krzesła, kiedy przyprowadzono do niego pannę paradującą z łukiem, która zażądała, aby przyjął ją w poczet rycerstwa koronnego. Wysłuchawszy jej jednak, nie krzyczał, nie klął, nie rzucał gromów. Wezwał pułkowników i rotmistrzów – to jest pana Żółkiewskiego, Potockiego, Golskiego i Sobieskiego, a potem sprezentował im bojową i orężną Konstancję. Ujrzawszy ją, owi weterani spod Pskowa, Byczyny i Sołonicy ryknęli jednym gromkim śmiechem. A Zamoyski zawołał zaraz swoich nadwornych kozaków i kazał odprowadzić ją do Dwernik, na pośmiewisko sąsiadów i całego zaścianka. Nawet teraz, gdy wspominała tamte chwile, ciemny rumieniec bił jej na policzki.

Jeśli Konstancję korciło, by doprowadzić do tego, że siódme poty poczną bić na czoło Gedeona, to przede wszystkim dlatego, iż zaczynała miłować się w Dydyńskim. Zaś Jacek nad Jackami wcale nie dawał jej do zrozumienia, iż zamierza kiedykolwiek odwzajemnić te gorące uczucia. Rzecz oczywista, jak każdy mężczyzna korzystał szczodrze z fruktów jej miłowania, całował, pieścił, karesował jej łączki, źródełka, góry i gaiki, owe, mówiąc po hyrniacku – dwie strome kiczerki z przodu, zwieńczone nadobnymi horbami, tudzież owe dwie magury z tyłu, przedzielone wdzięcznym prislupem, w którym począwszy od przedniej części, pienił się słodki gaik nietknięty jeszcze ręką kosiarza ani pyskiem dzielnego polskiego konika. Sęk jednak w tym, iż pan stolnikowic coraz natarczywiej dopominał się jej wianka. Konstancja wprawdzie, jako wychowywana na zaścianku, gdzie nie robiono tajemnic ze spraw Kupidyna i natury, nie była harda ani bogobojna, obawiała się jednak, aby Jacek nad Jackami nie potraktował jej jak zwykłej wiejskiej dziewki, to znaczy poużywał, pohasał, a potem wsiadł na konia i rzekł: „Bywaj zdrowa, mościa panno!”. Myślała zatem zgodnie ze swą przewrotną niewieścią naturą, że jeśli dopuści Gedeona bliżej do siebie, Jacek dostrzeże to i umiłuje ją tym bardziej. A przy tym wszystkim wcale nie miała świadomości, że dawanie okazji Gedeonowi oznaczać może igranie z ogniem.

Oczywiście był jeszcze jeden sposób, praktykowany przez bodaj wszystkie niewiasty w Koronie i na Litwie, którym Konstancja mogła próbować opętać stolnikowica – miłosne czary. Ale te zdecydowała się zostawić na sam koniec potyczki o jego względy, jako ostateczny huf walny w tej miłosnej batalii.

Pewnego razu, gdy wiatr przegonił chmury, Konstancja wybrała się na łęgi za wioską, aby przejechać Werchatego. Pomykała na koniku, zataczając koła, zwalniając konia do stępa, a potem przechodząc w dyrd i kłus, zawracając niespodziewanie rysią, a potem wypuszczając wierzchowca w galop, przeskakując żerdzie i opłotki, a potem ściągając wodze, zmuszając konia do przejścia do stępa. W pewnej chwili, gdy rzuciła okiem na wioskę, ujrzała Gedeona, który stał samotny, zgarbiony, oparty o grubą lipę za parkanami. Mężczyzna wpatrywał się w nią bacznie. Ciągle czuła na sobie jego oko; wiedziała dobrze, że śledził z uwagą każdy jej ruch, każde uniesienie głowy czy pochylenie się w kulbace. Chcąc trochę się z nim podroczyć, zaczęła wyczyniać najróżniejsze sztuczki. Wypuszczała Werchatego galopem i zatrzymywała go, by stanął dęba, cofała, zataczała korbety, posady, wężokręty, kapryjole, zawracała i przechodziła w skok, aż jej czarne warkocze furkotały wokół kształtnej twarzyczki.

Kiedy po którymś z rzędu korbecie spojrzała w stronę zaścianka, Gedeona już nie było. Wzruszyła ramionami, trochę zła, iż straciła jedynego obserwatora, a potem, strzeliwszy z pistoletu Werchatemu nad uchem, aby nie odzwyczaił się od huku, zawróciła do stajni.

Kiedy przejeżdżała koło lipy, zatrzymała konia i zamarła. Kora na drzewie od strony dworu była zdarta pazurami aż do białego pnia, porozdzierana, pogryziona, rozcięta. Konstancja zadrżała. Czyżby Gedeon, spoglądając, jak harcuje na koniu, drapał i gryzł drzewo z wściekłości? Czyżby aż tak jej pożądał? A może też nienawidził za to, że jak głupia dziewka wdzięczyła się przed nim na środku pustego pola?!

Od tego dnia nie chciała już zwracać na siebie jego uwagi. Nie paradowała przed Gedeonem konno, nie próbowała go kusić ani upokarzać. Teraz, gdy tylko zawiesił na niej wzrok, czuła, jak dziwny chłód ściska jej serce. Zabawa z ogniem była skończona.

Lecz nie podejrzewała, że miała okazać się tylko początkiem.

* * *

Kilka dni później, gdy Dydyński pojechał z braćmi do Niewistki, aby załatwić rodzinne sprawy, a Gedeon wyruszył, by z Pełczakiem i Samuelem pełnić straż przy bramie, przyuważyła otwarte drzwi do alkierza, w którym sypiał. I wówczas, nie wiedzieć skąd, pojawiło się w niej pragnienie, aby zajrzeć przez szparę.

A kiedy już zerknęła, zobaczyła ławę, na niej skórzaną sakwę i powyciągane papiery. Natychmiast przypomniała sobie o owym tajemniczym liście, który znalazła u Gedeona wiele dni temu. Jacek powiadał o nim, iż był to dokument spisany po turecku.

Zapragnęła zobaczyć ten papier.

Wiedziała, że to czyste szaleństwo, że nie powinna tego robić, aby nie nawarzyć sobie piwa, którego będzie za dużo na jej niewieścią głowę. A jednak pchnęła drzwi, powoli, ostrożnie...

W dworku panowała cisza. Szawiłła wyszedł na zaścianek, Kołodrub, od czasu gdy wstąpił w złote jarzmo małżeńskie, postawił sobie chałupę przy trakcie. Była sama. Przecież zdążę usłyszeć, jak otwierają się drzwi – pomyślała – wtedy go zaraz schowam. Udam, że nic się nie stało.

Nie mogła oprzeć się pokusie i z bijącym sercem weszła do izby. Czuła, jak spod powiek spływają jej łzy. Wiedziała, że coś się stanie, domyślała się, że to pułapka... A jednak nie mogła się powstrzymać. Czuła się jak łania spoglądająca w drapieżne oczy przyczajonego wilka.

Dokument leżał na samej górze. Teraz, rozwinięty z rulonu, wyglądał dużo mniej groźnie niż wtedy, gdy tylko przelotnie rzuciła nań okiem. Tureckie zawijasy nie sprawiały wrażenia diabelskich charakterów. Jacek miał rację – to było po prostu pohańskie pismo.

Nagle pomiędzy wierszami wijącymi się jak robaczki dostrzegła znajome znaki... Nie można by powiedzieć, aby Konstancji uczono retoryki i łaciny, a prawdę powiedziawszy, jej biegłość w czytaniu i pisaniu ograniczała się do umiejętności złożenia podpisu i znajomości kilku liter, jednak wyraźnie rozpoznawała wstawione w dokumencie nazwisko Dvernyczczy... Dvernyczczy... Dwerniccy?

Tutaj mogło chodzić tylko o jej rodzinę... Pytanie jednak, dlaczego wymieniono ją w owym dokumencie.

Cofnęła się zdumiona, odwróciła ku drzwiom i...

Stał w nich Gedeon. Uśmiechał się krzywo i złowieszczo łypał jedynym okiem. Zupełnie jakby z góry wiedział, co zrobi Konstancja, kiedy on zostawi te papiery na wierzchu.

– Gedeon... Ja...

Bez słowa podszedł do niej i chwycił w objęcia. Mocno, brutalnie, aż krzyknęła z bólu. Miała wrażenie, że zaraz połamie jej wszystkie żebra, zdławi jak niedźwiedź. Nie opierała się przerażona i dygocąca, gdy ją całował, kiedy wielkie, stwardniałe dłonie poczęły gładzić ją po plecach, drzeć pazurami materię jej żupana.

54
{"b":"122822","o":1}