I wciąż wiedziałem, że główny sprawca naszych nieszczęść, pan Stanisław ze Żmigrodu Stadnicki, żyje sobie wesoło gdzieś w Polsce.
Kiedy mnie bito, widziałem, jak chędoży dziewkę. Kiedy wyłem jak pies, bo potrojono nam tempo, patrzyłem, jak ucztuje we dworze. A gdy przez dwa dni nie dostaliśmy wody, oglądałem jego ślub i wesele. Kiedy nadzorca chędożył po turecku młode pacholęta przykute do wioseł, widziałem, jak Stadnicki idzie z dziećmi na nabożeństwo do heretyckiego zboru.
I dzięki tej nienawiści przeżyłem. Nauczyłem się rzemiosła, plotłem rękawiczki i pończochy z bawełny, a kiedy staliśmy w jakimś porcie, kupowałem wołoskie sery oraz gotowane baranie łby. Nie zmarniałem – przeciwnie, nabierałem krzepy. I czekałem.
Wreszcie Turcy poczęli się mnie bać. Którejś nocy rozkuli mnie, wzięli pod straż. Zabrali do jeszcze gorszego miejsca, to jest do prochowego młyna w Warnie, gdzie jeńcy chrześcijańscy poruszali żarnami, stępami w lochach i otchłaniach, do których nigdy nie zaglądało słońce.
Wcześniej myślałem ja, że to galerę można nazwać piekłem. Ale teraz zdała mi się jeno czyśćcem. Albo naszą ziemską katorgą. Na galerach przykuwano jeńców, ale czasem na zimę wyprowadzano do więzienia. Niekiedy gnano ich do innych robót. W młynie zaś nie widziałem niewolnika, który przetrzymałby rok. I nie stracił przy tym wzroku, bo oczy wyżerał proch i saletra, nie był poparzony, nie spłonął żywcem, lub też nie rozerwało go na sztuki przy wybuchu.
Ale ja byłem mocny i cierpliwy. Czekałem na swoją kolej. I w końcu doczekałem się.
Był u nas starszy nadzorca – Turek z Egiptu, który celował w okrucieństwie. Chadzał zwykle z toporem, bo lubował się w obcinaniu rąk i nóg skazańcom, którzy nie mogli pracować. A na mnie zawziął się w szczególności. Zwał się Ali-beg i nie miał prawej stopy, którą urwała mu kula z chrześcijańskiej armaty, kiedy służył jako topczy, to jest artylerzysta u sułtana.
Pewnego razu, gdy pracowałem przy żarnach mielących saletrę, przyszedł do mnie z batogiem pijany i począł chłostać dla rozrywki. A ja czekałem, cierpiałem, modliłem się. Bo wiedziałem, że wreszcie nadeszła moja chwila. Musisz wiedzieć, że nie miałem tam skutych rąk i nóg, jeno ogromną obręcz na prawej kostce i ciężki łańcuch, który przykuwał mnie do kamienia młyńskiego. Nie było w mojej mocy, aby go skruszyć ani rozgiąć okowy Ale patrzyłem zawsze na topór przy pasie nadzorcy i żelazną kulę. I wiedziałem, co mam zrobić.
Kiedy się zmachał, złapałem go za szyję i skręciłem kark jak zdychającemu psu. A potem porwałem za topór i... obciąłem sobie nogę od jednego zamachu. Wsadziłem krwawiącego kikuta w palenisko, aby wypalić ranę, założyłem kulę Ali-bega, jego turban, szaty i wyszedłem z młyna na światło dzienne.
To cud, że straże mnie puściły. Matka Boska wzrok im zamąciła, a mnie przez cały czas szeptała do ucha, co mam zrobić. Wyszedłem zatem z ciemnicy, przeszedłem miasto i puściłem się w lasy, bory, góry. Dotarłem wreszcie do karawany kupieckiej, która jechała do Kamieńca. Z Kamieńca zabrałem się z pielgrzymami do Przeworska. A dalej już wiesz, co się stało. Wróciłem do domu po przeszło dwudziestu latach niewoli. Odmieniony, straszny. Ale nie złamany.
Czy teraz rozumiesz waszmość, dlaczego chciałem zabić Stadnickiego w Sanoku? Czy pojmujesz, że jestem w stanie przegryźć mu gardło, skruszyć mury, rozedrzeć bramy i blokhauzy, aby dokonać zemsty? Nie ma takiego muru na świecie, którego bym nie sforsował, nie ma takiego więzienia, z którego bym nie uciekł, aby tylko dobrać się Diabłu Łańcuckiemu do skóry!
Chcę pomsty za te wszystkie lata! Za śmierć moich braci, Prandoty, Sebastiana i innych. Nie spocznę, póki nie poślę Stadnickiego prosto w objęcia diabła, choćbym miał sam wpaść przy tym do otchłani, trzymając go za nogi!
Jacek złapał się za podgolony łeb.
– A ja powiem ci coś jeszcze, mości Dydyński – rzekł Gedeon powoli i groźnie. – Czy ty wiesz, dlaczego mogę pokonać Diabła? Odebrać mu majętności, sławę, bogactwa, a na końcu życie? Dlaczego tylko ja jestem w stanie to uczynić?
Dydyński dolał do pucharów. Pokręcił głową.
– Bo tylko przede mną Diabeł czuje respekt. On się mnie boi, mości panie bracie!
* * *
Mróz zelżał dopiero w kilka dni po Trzech Królach. Przyszła odwilż, ciepły wiatr gnał po niebie kłęby szarych chmur, przez które czasem przebijało żółte, zamglone słońce. Mokry śnieg opadał płatami ze strzech i ganków, lody puściły, uwalniając rzeki, które wezbrały niebezpiecznie, z drzew i krzaków skapywały krople wody.
Gwałtowne roztopy oczyściły trakty z zasp. Znów można było dojechać do Hoczwi i Wetłyny, a na węgierskim trakcie do Baligrodu i Sanoka pojawiły się kupieckie karawany z winem i małmazją. Wraz z cieplejszymi wiatrami do Dwernik powrócił niepokój. Wcześniej, kiedy leśne dukty i trakty zawalone były śniegiem, nie sposób było oczekiwać Stadnickiego. Teraz odwilż mogła dać Diabłu nową sposobność do zbrojnego zajazdu. Znowu więc zaprowadzono w wiosce czaty i rozstawiono straże. Dwerniccy chadzali spać z bronią na podorędziu, ryglowali na noc drzwi i okna, trzymali w stajniach okulbaczone konie i wypatrywali zbrojnych na gościńcu. Stos protestacji wpisanych przez Gedeona do ksiąg sanockich był wielki jak Magura pod Stuposianami i zdawać by się mogło, że sam ciężar tych wszystkich pozwów i skrutyniów zmiecie Diabła Łańcuckiego, jak głaz spadający z nieba wgniecie w ziemię małego, złośliwego czarcika. Tymczasem odbyły się roczki ziemskie w Sanoku, przeszło posiedzenie sądu grodzkiego, a starosta zygwulski nie stawił się, nie przysłał nawet palestranta na zastępstwo, pokazując tym samym dorodną figę zarówno Dwernickim, jak i staroście, sędziemu tudzież pisarzowi grodzkiemu. Przyszło zatem do nowych protestacji i pozwów. Na razie Stadnicki miał zapłacić niestawne, gdyby zaś dalej uchylał się od procesów, groziła mu kondemnata, czyli... tyle co nic. Diabeł Łańcucki miał bowiem tyle kondemnat, czyli wydanych zaocznie wyroków, że mógłby podbić sobie nimi delię albo ozdobić ściany w największej sali łańcuckiego zamku... Ten zaś, kto chciałby przeprowadzać egzekucję albo banicję na staroście zygwulskim, równie dobrze mógłby intromitować się na Bakczysaraj, gdyż chan Gazi Gerej siedział na swej stolicy równie pewnie co Stadnicki na Łańcucie, a ruszyć go było zgoła niepodobieństwem. No, chyba że przydałoby się woźnemu za asystę nie dwóch, ale dwadzieścia tysięcy szlachty polskiej.
Przez cały ten czas, kiedy trwały przygotowania do procesów, indukt i replik, Konstancja Dwernicka czuła na sobie wzrok Gedeona. Od dawna świadoma była tego, że zwraca na nią uwagę, wcześniej to jednak lekceważyła. Dopiero ostatnio poczęła zdawać sobie sprawę, że śledzi ją spojrzeniem za każdym razem, kiedy jest w pobliżu.
Z początku ta adoracja nie była dla niej niemiła, zresztą na zaścianku wśród okolicznych chudopachołków i drobnoszlacheckiej młodzieży trudno wprost było znaleźć kogoś, kto nie marzyłby choćby o skradzeniu całusa dziewczynie. Przyzwyczaiła się zatem do powszechnych hołdów. Jednak spojrzenia Gedeona poczęły stawać się coraz bardziej natarczywe, zuchwałe i przenikliwe. Niemal każdego ranka, dnia i godziny czuła na sobie wzrok jego jedynego oka. Nieraz wspominała mu o tym mimochodem, pytała, cóż takiego w niej widzi. Wówczas jednak Gedeon kierował rozmowę ku tematom takim, jak proces ze Stadnickim czy obrona Dwernik. Czegóż jednak mogła chcieć od człowieka, który dwadzieścia lat spędził przykuty do wiosła i częściej zapewne widywał syreny, morskie potwory i tureckich nadzorców niż urodziwe niewiasty? Z drugiej zaś strony, kiedy czuła na sobie jego spojrzenie, nieraz brała ją chęć, aby ukazać mu cokolwiek więcej. Czasem zastanawiała się, co stałoby się, gdyby ujrzał ją w czasie kąpieli albo wszedł do łożnicy, gdzie sypiała... Nieraz pojawiało się w niej pragnienie, aby przejść obok niego w samym gieźle, z rozpuszczonymi włosami. I z wrodzonej okrutnej niewieściej ciekawości zobaczyć, jak będzie skręcał się i wił z bezsilnego pożądania.