Ale nie to jeszcze było najstraszniejsze. Nie to, mości panie Dydyński.
Tatary nie posłuchali Sinana baszy. Zamiast do Stambułu zawieźli nas na Krym, do twierdzy, która zowie się Czufut-Kała, a po naszemu Gródek. Zamek tam jest wielki, na skale osadzony, a pod nim czeluście, sklepy, przepaście, gdzie chanowe raby kują monetę, gdzie są skarby nieprzebrane pohańców. A janczarów i straży więcej tam znajdziesz, niż robaków będzie na trupie Stadnickiego!
Tam nas osadzono, bo Urum murza, który nas pojmał, myślał, że jesteśmy bogaci panowie, a lada dzień nasze rodziny sypną złotem. Miał prawo tak domniemywać, bo jak już wspominałem, poszliśmy na tę wyprawę strojni jak karmazyni. Nie wiedział poganin, że trafił na chudopachołków, a owe sobole i brokaty nie są nasze, ale zdarte z moskiewskich grzbietów, a kamuszki kolorowe wyłuskane z bojarskich kołpaków. Pal to licho! Chociaż nasze delie, szable i rzędy orda wzięła, myśleliśmy, że za pomocą Boską wyjdziemy cało z opresji. Pieniędzy w Dwernikach było tyle co dobrych uczynków u lichwiarza, ale myśleliśmy, że pożyczy się od Korniaktów, od Balów, choćby nawet Dwerniki puścić w zastaw. Zawsze były coś warte.
I wtedy przyszło najgorsze.
W Kale siedział z nami Stanisław Stadnicki, pan możny i zacny na Nienadowej, Szklarach, Tarnawej, Piatkowej i Iskaniu, a co ważniejsze, nasz znajomy, z którymśmy pod Psków chodzili, rotmistrz królewski. Tenże szlachcic został jako i my wzięty w niewolę pod Agrą, to jest pod węgierskim miastem i twierdzą Erlau.
Daliśmy zatem znać do Urum murzy, że jednego z nas do Polski wyślemy po pieniądze, a pozostali za niego się założą i rękojmię dadzą, że wróci. Tak to już jest w Turczech, że jeśli kto chce się wykupić z niewoli, musi za niego innych dziesięciu czy dwunastu niewolników poręczyć, albowiem żaden pohaniec za chrześcijanina nie zaręczy. Wybraliśmy Stanisława Stadnickiego, bo raz, że był naszym rotmistrzem, dwa, że wiedzieliśmy, iż z niego możny pan i łatwiej mu będzie traktować z Ormianami i Żydami o pożyczki na okup. Umówiliśmy się, że wróci najdalej na Kwietną Niedzielę następnego roku i nas wykupi w Jassach, gdzie zwykle więźniów wymieniają. Tak i pojechał.
Siedzimy i czekamy, panie bracie. Nie było nam tam źle, bo Turcy i Tatary dbają o jeńców, za których wykup mają dostać; samotność jeno doskwierała bardzo. Nadszedł w końcu wielki post, nadeszła Kwietna Niedziela, a Stadnickiego nie ma. Minęło Święto Apostołów, Zielone Świątki, a rotmistrza jak nie ma, tak nie ma. Myśleliśmy, że może co złego go spotkało. Przez karaimów krymskich, przez Tatarów posłaliśmy do Polski. Wiadomo – szukaj teraz wiatru w polu. Nadeszło lato następnego roku, a okupu nie ma.
I teraz dopiero zrozumieliśmy, że Stadnicki nas zdradził. Że skoro za niego daliśmy rękojmię, uszedł z niewoli i ani myślał po nas wracać, ani okupu dawać.
Dopiero wpadliśmy w rozpacz i desperację. A najgorsze, że Tatary poczęli coraz częściej dopominać się o złoto, bo czas mijał, a oni w czasie naszej niewoli wydatki wielkie ponieśli, bo nam wina i jadła nie żałowali. Teraz to wszystko odjęli. W kajdany nas zakuli, do ciemnicy wsadzili. I czekali na pieniądze. A tych nie było, bo i skąd?
Musisz zaś waść wiedzieć, że jeśli więzień z okupem się nie zjawi, cała wina spada na poręczycieli. I tak z nami było. Mnie na czole wypalili piętno, od czego oko jedno wypłynęło. Braciom moim oczy wyłupili, uszy poobcinali, stryjowi Sebastianowi palce wszystkie u rąk obcięli, a bratu memu stryjecznemu Mikołajowi tysiąc kijów dali – w plecy, w łydki, w pięty, aż ledwie wyżył i tak napuszył się jak żaba. Potem zaś na galerach skonał, ale o tym później mówił będę.
Wreszcie stracili Tatarzy cierpliwość. Padliśmy do nóg baszy i prosiliśmy, aby jeszcze jednego z nas uwolnić kazał, a ów pojedzie do Polski i z okupem wróci, ale poganin tylko jeszcze bardziej się rozwścieczył. Wywlekli nas z lochów Kały, powlekli do Kaffy, a tam sprzedali Turkom na galery.
Nie byłeś ty nigdy na galerach, panie bracie. I niechaj cię Bóg uchowa, abyś kiedyś miał tam trafić. Lepiej już w grobowcu zostać pogrzebanym żywcem, niż wiosłem do końca życia robić w skwarze i znoju. Pamiętam jak dziś ten dzień, kiedy sadzali nas na ławie. Wszyscyśmy wtedy płakali i modlili się. A ja myślałem, że koniec, że żywcem nas do piekła przenieśli i nic gorszego już nas spotkać nie może. Ale się myliłem. Do piekła jeszcze było bardzo, bardzo daleko.
Był na tej galerze Achmet reis, znaczy hetman Achmet, który nią dowodził, odszczepieniec, Włoch z pochodzenia. Ten nam dopiero pokazał, co to męka, pot i łzy. Nigdy waść nie uwierzysz, jaką niedolą jest wiosłowanie na galerach: lepiej na łożu madejowym się kłaść, na gwoździach spać bez koszuli, niźli u poganina pojazdą robić. Statek był duży – po pięciu skazańców w jednej bance, czyli ławie, którzy jedno wiosło pospołu ciągnęli. Każdego więźnia przykuwają tam za jedną nogę do łańcucha na dole, pod ławą, aby swobodnie na nią wejść i wiosłem ciągnąć mógł. A kiedy tempo zaczną dawać, ze spiekoty inaczej nie można, jeno gołym być, niczego nie mając na ciele oprócz gaci czy hajdawerów. A kiedy z Czarnego Morza wypłynęliśmy na Dardanele, gdzie stoją naprzeciwko siebie dwa zamki, tam dali nam wszystkim na ręce manipoły, czyli żelazne orumpanty, abyśmy Turkom się nie sprzeciwiali i bronić nie mogli.
Takim sposobem przykuci za ręce i nogi przez cały dzień wiosłowaliśmy, a kiedy wiatru nie było, to i w nocy. Czuliśmy się całkiem jak na dnie czeluści diabelskiej, panie bracie. Kiedy na galerze robisz, skóra na całym ciele pęka nie inaczej niż u osmalonego wieprza, oczy pot zalewa i w rany się wżera. A gdy comito, zarządzający wioślarzami, dojrzy, że ktoś sobie odrobinę pofolguje, obnażonego korbaczem lub mokrym powrozem zdzieli, a bije tak, że na całym ciele krwawych pręg narobi. Ale ty, panie bracie, musisz wtedy milczeć, chociażeś szlachcic, a serce w tobie gorące, bo krzyknie nadzorca: Pregidi anasemi sigligum irlasen?! – to jest po naszemu: „Co tam, psie, z kurwy synu, mruczysz, zuchwale odpowiadasz i się dąsasz?!”. I jeszcze drugie tyle razów zarobisz.
Tak właśnie skończył na galerze ojciec Konstancji... Prandota... I jego brat młodszy. Bo gdy ten ostatni dostał kiedyś batogiem po plecach, po dwakroć czy trzykroć, „Olaboga, nie bij!” – wykrzyknął. Wtedy Turek, który polskiej mowy nie znał, okropnie go okładać począł.
Nie ścierpiał tego Prandota. Porwał za rzemień i wciągnął comito między więźniów, łańcuch mu na szyję zarzucił i zdusić próbował. Wybuchłby bunt jak amen w pacierzu i byśmy wolni byli, gdyby jeden Niemiec, który przez lat trzydzieści wiosłem robiąc, zdurniał ze szczętem, nie począł krzyczeć i Turków sprowadził.
Nie chcę, byś mówił o tym pannie Dwernickiej... Trzysta razów dostał brat młodszy, Prandota pięćset, ja sto, a cała galera po dziesięć. Oni tego już nie strzymali. Umarł mi ojciec Kostusi na rękach, w nocy, a zaraz po nim jego brat. Przed śmiercią zaś wpatrywał się we mnie czerwonymi od krwi oczyma... I kazał przysięgać... Powtarzać, że jeśli jako najmłodszy z nich wszystkich przeżyję, tedy mam do Dwernik wrócić, bronić zaścianka i zemścić się na Stadnickim.
Do dziś jego wzrok pamiętam. Najgorsze zaś, że ławę razem dzieliliśmy. A kiedy skonał, przez miesiąc dla postrachu ciała nie rozkuwali. Tak tedy dzień w dzień z trupem wiosłować musiałem. I patrzeć, jak obsiadają go muchy, jak robaki staczają jego ciało...
A on każdej znojnej nocy podnosił głowę, spoglądał na mnie krwawymi oczami i szeptał: „Pomnij, coś mi przyrzekł. Wróć do Dwernik i pomścij nas wszystkich”. A kiedy smród był taki, że dotarł na pokład, zabrali go w końcu i ciało do morza wrzucili. A ja nie powiedziałem ani słowa.
Robiłem wiosłem. Robiłem i wtedy, gdy umierali kolejni. Robiłem i wówczas, kiedy po latach zostałem sam, gdy przyszli nowi galernicy. I wciąż słyszałem słowa Prandoty: „Gedeonie, żyj! Pomścij nas! Wróć do Dwernik i spraw, by nasze dzieci nie odmieniały czasem szlachectwa i wiary na złote talary...”.