– A ja już wiem, kto waszmości na dobrą drogę nawrócił – mruknął Dydyński. – Twarde pięści pana Gedeona Dwernickiego. Solidnie poszczerbił waści kompaniję, aż w szpitalu u Świętego Ducha cztery niedziele w betach leżeliście.
Ramułt przeżegnał się nabożnie.
– Jezus Maria – wykrztusił. – Abyś tego imienia w złą godzinę nie wymówił, panie bracie. Toż to prawdziwy bies z piekła rodem. Druhowi mojemu głowę odrąbał, mnie porąbał, pachołków posiekł, psi syn. Oj, zbrzydła mi wówczas kompanija pana starosty i już do Łańcuta wracać nie chcę. Cóż jednak z tego, jeśli być może wkrótce wszyscy w obozie Diabła się spotkamy.
– Jak moglibyśmy się spotkać, skoro zarówno ja, jak i waszmość tyle zważamy na niego co na szczekanie psa?
– Stadnicki szykuje się do rozprawy ze starostą leżajskim. Mało mu swoich ludzi łańcuckich, więc chce jeszcze zmusić szlachtę przemyską i sanocką, aby mu stanęła jak na pospolite ruszenie!
– Jak to? Przecież to gwałt! Bezprawie jawne! Jak myśli to uczynić?!
– Prawem i lewem. Z pozwem w jednym, a szablą w drugim ręku. Porozsyłał już listy do okolicznej szlachty, w których żąda pomocy przeciwko Opalińskiemu. Jeśli dojdzie do wojny, a to rzecz pewna jako amen w pacierzu, wszyscy mają stawać z pocztami pod Czarną i iść pod rozkazy jego poruczników, jak na Tatarów albo na Wołoszę.
– Już widzę, jak go posłuchają.
– Posłuchają, posłuchają. Kto się na wici nie stawi, w tego folwarkach i włościach niebo i ziemię Stadnicki zostawi. To rzecz pewna, że cała okoliczna szlachta się nie zjedzie, zwłaszcza że większa część pójdzie lub już poszła na służbę do Opalińskiego. Ale bliskich sąsiadów Diabeł trzyma w strachu i ci – volens nolens – wyruszą, aby się bić za niego.
– Dziękuję waszmości za wieści.
– Podziękujesz mi najlepiej, jeśli zaniechasz wyprawy. Sienieński naprawdę chce cię zabić.
– Moja w tym głowa, nie waszmości.
– Ja z dobrego serca ostrzegam.
– Czy jest może w Hołuczkowie jakaś panna? Młoda, krasna, z czarnymi warkoczami? Nie przywiózł jej Sienieński?
Ramułt nachylił się do ucha Dydyńskiego.
– Jest, jest, panie bracie. W karczmie Pod Lipą. Ale Sienieński jej okrutnie pilnuje, bo ma ze sobą poza pocztem kilkunastu hajduków z Łańcuta i Zegarta.
– Zegart też jest? No proszę, całkiem zacna kompanija. Kogo tu jeszcze brakuje? Judasza Iskarioty? Beryndy? Mego brata Przecława?
– Waszmość zawróć... Ja proszę.
– Nie, panie Ramułt. Nie mogę.
– Tedy ja się oddalam – rzucił pośpiesznie szlachcic – niebezpiecznie będzie, jeśli kto mnie zobaczy z tobą.
– Z Bogiem.
W chwilę później Dydyński wjechał w opłotki Hołuczkowa, między chaty, kramy, szopy. Mimo iż zima była w całej pełni, a od rana mróz malował na błonach i szklanych gomółkach okien wzory piękniejsze niż koronki u pludrackich koszul, kręciło się sporo szlachty, przekupniów i Żydów. A kiedy stolnikowic sanocki podjechał bliżej, wszystkie spojrzenia skierowały się w jego stronę. Panowie bracia, czeladnicy, pachołkowie, murwy, kramarze i chłopi odsuwali mu się z drogi, czyniąc przejście, rozchodzili pod płoty i podcienia, obracali głowy w stronę niezapowiedzianego przybysza. Rozmowy, krotochwile i śmiechy urywały się jak ucięte nożem. Ladacznice przestawały zabawiać swoich gachów, Żydzi, Szoci i Ormianie kończyli targowanie, zawalidrogi i rębacze podrywali głowy znad mis z polewką i glinianych kufli z piwem. Wszędzie, gdzie pojawił się stolnikowic, zapadała złowieszcza cisza, jak gdyby upiór wstały z grobu przyjechał do wioski z własną głową w ręku.
Wszyscy wiedzieli, po co przybył Dydyński i co się będzie działo w Hołuczkowie. Czekali zatem w milczeniu i patrzyli.
Jacek nad Jackami jechał środkiem traktu, rozparty wygodnie w kulbace, z ręką wspartą na biodrze, jak polski pan i posesjonat. A w jego głowie zakiełkowała myśl, że jeśli nawet przyjechał tu po śmierć, tedy w kondukcie odprowadzą go persony, które trudno było wyrzucić z pamięci. Stolnikowic bez trudu poznawał hultajów, awanturników i brygantów, którzy kulili się pod sobotami, wyglądali zaciekawieni z okien i drzwi. W tłumie herbowych ludzi dostrzegał poznaczone bliznami oblicza dwóch najmłodszych Rosińskich z Teleśnicy – Piotra i Jana – górskich zbójów, z którymi miał niedokończone porachunki. W najlepszej komitywie pił z nimi Mikołaj Tarnawski z Zagórza, hultaj i paliwoda, swawolnik i rozpustnik, najbliższy komilton i kochanek kasztelana Stadnickiego z Liska. Człowiek, który trzy lata temu doprowadził do wielkiej wojny pomiędzy Stadnickimi a referendarzem koronnym Drohojowskim.
Dydyński jechał dalej, widząc grymasy wściekłości lub zdumienia na twarzach niektórych panów braci, oglądając uchylające się czapki i kołpaki lub dłonie chwytające za szable. Widział, jak otworzyły się drzwi pierwszej z karczem i stanął w nich niski, gruby jegomość o czerwonawej gębie, spoglądający ze złośliwym uśmiechem na stolnikowica. Był to Jerzy Krasicki z Dubiecka – warchoł, pieniacz i awanturnik wojujący ze wszystkimi sąsiadami, słabujący na umyśle, zwany na sejmikach i po karczmach Grandżadżą. Tego Dydyński porąbał kiedyś w Krakowie, pod Wawelem, w zwadzie o nierządną dziewkę. Starosta poprzysiągł mu zemstę, nie mogąc jednak dorównać sławnemu Jackowi nad Jackami w szabli, wyżywał się protestacjami tudzież w miotaniu na głowę stolnikowica przekleństw i kalumni. A także wpisywaniem do ksiąg grodzkich pozwów sążnistych i długich jak pogrzebowe epitafia, w których miażdżył na pył, bijał, łomotał i eunuszył swego adwersarza.
Dalej w tłumie szlachetków wyległ na ulice pan Andrzej Fredro – szlachcic możny i bogaty, sławny burda i zawalidroga, który nie wiadomo co robił w Hołuczkowie w kompanii brygantów, frantów i judaszów. Za nim stał jego sługa – Murzyn odziany w delię i aksamitny żupan, którego to pachołka Fredro zakupił sobie na bazarze w Kaffie. Był to jego najwierniejszy stronnik, a w dodatku wydmikufel i rębajło, który wszczął niejedną zwadę, pojedynek i awanturę. A ponieważ był także sławnym na cały powiat jebaką, nie dziwota, że porodziło się po nim ongiś wśród przemyskich ladacznic kilkoro dzieci czarnych jak smoła. A i niejeden sąsiad pana Fredry z trwogą zaglądał do kołyski po połogu żonki. Dalej zaś w szeregach czeladzi, Kozaków i Lipków, dotrzegał pan Dydyński kaprawe i poszczerbione gęby kolejnych już przedstawicieli rozrodzonego szeroko na Rusi rodu Żurakowskich, którzy nie wiadomo skąd wzięli się w Hołuczkowie, skoro większość z nich pokutowała po wieżach starościńskich, a reszta nie wykurowała się jeszcze po łaźni, jaką sprawił im Gedeon w klasztorze Ojców Bernardynów w Przeworsku. Może zatem ci tutaj po prostu spadli panu Twardowskiemu z Księżyca? Zresztą Żurakowskich zawsze wszędzie było pełno.
W miarę jak Dydyński zbliżał się do karczmy Pod Lipą, coraz to nowi panowie bracia wychodzili na jego spotkanie. Już z daleka wygrażali mu dwaj bracia Rytarowscy, rabusie z gościńców, zabójcy Wawrzyńca Wessla w Bańkowej Wiszni, których Dydyński, wynajęty przez wdowę, nie tylko wybrał z Gwoźnicy jak ślepe kocięta, ale na dokładkę posłał do wieży na rok i dwanaście niedziel pokuty, a najstarszego Mikołaja – na katowski szafot, gdzie szlachcic dał głowę katu na czerwonym suknie.
Za Rytarowskimi cisnęła się sroga, obszarpana czeladź i szlachecka gołota. Ci wszyscy Sękowscy, Kadłubiccy, Dąbscy, Rybczyńscy, Komarniccy, Jaworscy, Terleccy, Wysoczańscy, Zagwojscy, Czernieccy i Berezowscy, którzy gotowi byli każdego zdradzić, wszystko zaprzedać, zabić szlachcica dla pary dobrych butów czy rycerskiego pasa, własną matkę oddać w tatarską niewolę za dwa szelągi oraz garniec piwa i jeszcze chwalić się tym przed kompanami. To właśnie była owa rzesza szlachecka, która najmowała się do zajazdów i raptów, do zwad i waśni, czasem odpływała pod chorągwie tatarskie, wołoskie i wolontarskie, bo żadnego z tych zgołociałych szlachciców nie stać było na poczet i porządnego konia. Z nich właśnie tworzyły się złowieszcze kupy swawolne terroryzujące spokojnych włościan i obywateli, oni brali udział w wyprawach na Wołoszczyznę, rumacjach i zbrojnych demonstracjach, łupili dwory, rozbijali skrzynie i sklepy, krzywdzili dziewki i szlachcianki, a zwykle kończyli gdzieś na stepie albo na gościńcu umierający z ran od kuli, pałasza bądź tatarskiej strzały. Nie wszyscy patrzyli miło na Dydyńskiego. Jednak żadna szabla nie wyskoczyła z pochwy, nikt nie sięgnął po rusznicę, nie porwał za półhaka, garłacz czy pistolet. Sienieński był pierwszy, a oni wszyscy – zgołociali et odardi, nie śmieli iść przed jaśnie wielmożnego pana z Pomorzan. Czekali zatem jak szakale i hieny, bacząc, czy ze zdobyczy da się uszczknąć jakiś kęs dla siebie. Dydyński wiedział, iż jeśli wygra, będą pić jego zdrowie do niedzieli, a co drugi ofiaruje mu swą szablę na usługi. Lecz jeśli przegra, rzucą się na jego dogorywającego trupa jak dworskie psy na konającego z głodu wilka.