Brama zadrżała, zachwiała się. Dydyński podziwiał ciesielską zręczność Kołodruba – potężne wrota wytrzymały dłużej, niż sądził, i dały im sposobność do bezpiecznego wycofania się na tylną pozycję. Stolnikowic wykręcił tlący się lont z arkebuza. Czekał...
Taran z trzaskiem przebił dębowe deski, rozwalił belkę ryglującą wrota. Drzwi wygięły się, ustąpiły, a potem padły pchane mocarnymi ramionami. Majestatycznie przechyliły się wyrwane z zawiasów, rąbnęły o ziemię z łoskotem, wzniecając chmurę kurzu. Za nimi zamajaczyły sylwetki sabatów przybranych w giermaki, żupice, kapuzy i derki. Wrzask radości wydarł się z piersi zdobywców. Pokonali już główną przeszkodę na drodze do wsi. Przed nimi był błotnisty trakt prowadzący do głównego dworu i kościółka. Stała na nim pojedyncza kolasa nakryta płótnem, przy niej zaś samotny szlachcic, którego imię budziło respekt i trwogę na całej Rusi Czerwonej.
Widok Dydyńskiego nie wstrzymał napastników. Sabaci rzucili się z szablami między opłotkami, popędzili wprost na stolnikowica i garść jego pachołków, przepychając się, tłocząc, przewracając.
Dydyński nie przejął się przewagą wrogów. Jednym ruchem ściągnął płótno z wozu, odsłaniając rząd spiżowych luf. Przyłożył lont do pierwszego zapału, a potem skulił się, oczekując na krwawy spektakl.
Sabaci zawyli. Tyle tylko mogli jeszcze uczynić. Organki wypaliły im wprost w twarze, kolejno plując ogniem z sześciu luf. Pierwsza kula wpadła z piekielnym impetem prosto pod nogi atakujących, wyrzucając żołdaków w górę, rozrywając ciała na części, śląc bryzgi krwi aż na kalenicę pobliskiej chałupy Pełczaka, którą to kalenicę pan Walenty Dwernicki wzmacniał jeszcze cztery dni wcześniej. Druga zmiotła, zmasakrowała na krwawe strzępy biegnących w tylnych szeregach wrogów, trzecia uderzyła w róg bramy, zrykoszetowała od podwaliny, przemknęła jak anioł zagłady przez stłoczonych, wyjących ze strachu napastników i w końcu upadła na polu, wzbijając ogromny słup kurzu i pyłu. Czwarta i piąta przemknęły, ścinając ludzi jak kosa śmierci, ostatnia świsnęła, przelatując nad głowami atakujących, ścięła drzewce sztandaru z krzyżem, uderzyła w końską i ludzką ciżbę, zwalając z nóg zbrojnych niczym szmaciane kukły.
Sabaci zawyli głosem, który w niczym nie przypominał zwycięskich okrzyków po zdobyciu bramy. Widząc, co stało się z ich towarzyszami, rozpierzchli się z podwiniętymi ogonami jak dworskie kundle, czmychnęli w dwie strony, próbując znaleźć schronienie pod drewnianymi parkanami, skąd strzelano do nich, cięto szablami i kiścieniami, bito drągami, kłuto spisami jak jadowite robactwo.
Kopyta końskie załomotały na trakcie przed zaściankiem. Widząc, co dzieje się przy bramie, Michał Rożniatowski, porucznik nadwornej chorągwi łańcuckiej, dał znak buławą i jeźdźcy ruszyli skokiem, aby dopaść organek, zanim Dwerniccy zdołają nabić je ponownie. Aby wysiec obrońców, pomścić krwawo rzeź sabatów, spaść na swych wrogów jak pancerna lawina kopyt, szabel i pałaszy...
Dydyński widział konnych otwierających usta do krzyku, wpadających do rozwalonej, płonącej bramy, pędzących po zakrwawionych trupach. Nie poruszył się, stał bez osłony przy wozie, nie podniósł nawet szabli; śmiało spojrzał prosto w oczy szarżującym.
Gdyby był czas, być może tamci wstrzymaliby konie, uniknęli zagłady!
Ale czasu już nie było...
Pancerni jeźdźcy pędzili niczym żelazny huragan, mknęli jak burza, tratując ciała poległych. I ledwie minęli ostatnie zakrwawione trupy, piekielna otchłań otwarła się pod kopytami, gdy z trzaskiem i chrzęstem zawaliły się pokrywy wilczych dołów, odsłaniając zaostrzone, sterczące pale szczerzące się niczym kły śmierci.
Wierzgające wierzchowce zwaliły się do dołów z kwikiem, z rżeniem, łamiąc nogi, nabijając się na kołki i ostrza. W jednej chwili przestrzeń przed wozem zmieniła się w kłębowisko koni i ludzi, a tryumfalny wrzask ludzi Diabła przeszedł w ryk przerażenia, w śmiertelne wrzaski i jęki umierających.
A potem otwarły się na oścież drzwi chaty Pełczaka, rozwarły wrota starego lamusa z drugiej strony traktu. Wypadli z nich obrońcy prowadzeni przez Beryndę i Kołodruba, zbrojni w szable, kosy i kiścienie, w rohatyny i sulice, drągi i zwykłe kłonice. Jak burza spadli na zaskoczonych konnych, siekąc ich bez litości, rozwalając żebra i czaszki, dobijając ranne wierzchowce. Ryk mordowanych, umierających, tłuczonych kiścieniami, ciętych strasznymi bojowymi kosami, przygniatanych przez szalejące rumaki i tratowanych kopytami zabrzmiał w bitewnym zgiełku jak akord wieńczący dzieło. Wystarczyła chwila i było po wszystkim; jeźdźcy zostali wybici, wysieczeni, ci, którzy nie wpadli w zasadzkę, cofnęli się od bramy, pierzchnęli za sabatami; ci zaś, którzy okazali dość odwagi, aby wytrwać, cofnęli się przed kosami i spisami Dwernickich.
– Pod dwór! Cofać się! – Dydyński stojący na wozie z organkami na tle dymów i ognia, spowity mgłami prochowych oparów wyglądał jak pradawny Mars, gdyby, rzecz jasna, bóg wojny wdział kiedykolwiek polski żupan i podgalał łeb na rycerski sposób. Jego wzrok przebił się przez bitewny zamęt, widział jak na dłoni to, co działo się na polu chwały. Sabaci, którzy zdołali ochłonąć ze strachu i paniki, wracali znowu na pole walki ponaglani przez setników kolbami pistoletów, płazowani szablami. Również część semenów usiłujących bezskutecznie przedrzeć się przez zasieki i częstokoły koło kościoła przybywała wesprzeć atakujących przy bramie.
Dwerniccy cofali się do dworu Hermolausa, ostrzeliwując z samopałów, rąbiąc następujących na nich hajduków, którzy przebili sobie drogę przez parkany, płoty i zasieki. Główna pozycja była już nie do utrzymania. Dydyński jednak liczył, że stawią silniejszy opór na tylnej, a w razie czego cofną się do samej cerkwi.
Odchodził jako jeden z ostatnich. Kiedy mijał wóz z organkami, zapalił lont od prochowej miny. Już dopadając okopanych wrót dworu Hermolausa, usłyszał wściekły ryk wybuchu, zobaczył słup dymu i kolumnę ognia. Przez chwilę pożałował dobrych organek, ale przecież nie mogły one wpaść w ręce ludzi Diabła. W duchu zaś pobłogosławił Hermolausa, który wracając cało z moskiewskiej wyprawy króla Stefana, ufundował spiżowe dzwony w kościele. Z dwóch ciężkich czasz i serc bez trudu odlali aż sześć luf organek poświęconych przez popa z Łopinki na pohybel Stadnickiemu. I dzięki temu Matka Boska Rudecka nie opuściła ich w potrzebie.
* * *
Okiennice rozleciały się z trzaskiem pod ciosami toporów i masłaków, poleciały na podłogę razem z resztkami ram i okiennych błon. Z krzykiem i wrzaskiem hajducy runęli do wnętrza dworu. Konstancja usłyszała trzask rozbijanych okien w komorze i czarnej izbie, ściany zadygotały od uderzeń w drzwi. Przerażona zerknęła na Gedeona, szukając w nim oparcia i schronienia.
– Po drabinach przez palisady przeszli! – jęknął szlachcic. – Od tyłu nas zaszli! Do broni!
Wypalili z pistoletów przez rozłupane okno. Dwóch hajduków zwaliło się na ziemię. A pozostali poczęli wspinać się po osękach, wpychać do wnętrza dworu przez okna. Gedeon dobył szabli.
– Przynieś pistolety! – zakrzyknął do oniemiałej panny. Ich dwór miał być ostatnią linią oporu, a teraz groziło im, że padnie jako pierwszy. Dydyński zabrał wszak wszystkich ludzi zdatnych do walki do obrony chałup i parkanów w wiosce poniżej domostwa Hermolausa.
Dwernicki skoczył do wąskiego okna, przez które próbowali dostać się do wnętrza dworu dwaj napastnicy. Odbił ostrze szabli, chlasnął przeciwnika po boku, drugiego zdzielił w łeb łapą wielgachną jak bochen chleba i tym sposobem kupił sobie chwilę spokoju.
Konstancja pobiegła w głąb dworu. Wiedziała, że broń ukryli w świetlicy, nieopodal łoża, na którym spoczywał bezwładny dziadunio Hermolaus. Kątem oka dostrzegła, jak drugie drzwi wiodące do sieni ustąpiły; jak wyskoczyło stamtąd dwóch napastników. Pierwszy podrzucił pistolet do góry, wymierzył w Gedeona i pociągnął za spust. W ostatniej chwili szlachcic ciął szablą, zahaczył młotkiem łokieć przeciwnika, zbił lufę na bok, gdy padał strzał. Kula świsnęła obok barku szlachcica, wbiła się w ścianę obok okna.