Hajducy runęli do środka, opadli obrońcę jak dworskie psy. Dwernicki zastawił się szablą, ciął na odlew, wyprowadził zwód, pchnął w sam środek żywota pierwszego z napastników. Drugiego, który z czekanem w ręku i kindżałem w zębach szarżował z nisko pochyloną głową, przepuścił bokiem, uderzył kułakiem w skroń, podciął nogi i popchnął prosto na dwóch sabatów, którzy właśnie wpadli przez drugie okno. Teraz zakotłowało się wokół niego. W ostatniej chwili zbił ostrze szabli mierzące w jego udo, odbił kolejny cios, jeszcze jeden... A potem dostał w łeb tak mocno, że iskry zabłysły mu przed oczyma. Wówczas wypuścił szablę, zawył, porwał przeciwnika gołymi rękami za kark, ścisnął mu szyję, a potem jednym szybkim ruchem skręcił kark, zupełnie jakby ukręcał łeb tłustej gęsi.
– Żywcem! Żywcem brać! – zakrzyknął dziesiętnik hajduków.
Rzucili się nań ze wszystkich stron. Odtrącił gołą ręką ostrze szabli, dostał w plecy, poczuł pomiędzy żebrami zimną stal. A wtedy zachwiał się i upadł w tył pod ciężarem uwieszonych na nim napastników chwytających go za ręce, szyję, za łeb i pas. Poleciał na bambetel, zdruzgotał ławę, przewrócił stół, walnął plecami o ścianę, aż dym poszedł z bielonych zalipów w balach. Oderwał od siebie napastników, wyrżnął w czyjś podgolony łeb, a potem zawył, młócąc dokoła pięściami, czując krew zalewającą oczy:
– Konstancjaaaaa!
Konstancja dopadła do łoża, na którym spoczywał bezwładny Hermolaus, rzuciła na ziemię szablę, podniosła trójkątne wieko misternie rzeźbionej skrzyni i z ulgą dojrzała błysk luf, panewek i odwiedzionych rękojeści ciężkich pufferów, które przywiózł Dydyński. Porwała dwa pierwsze pistolety, zasadziła za pas, złapała dwa następne. Już miała się odwrócić, gdy nagle, zupełnie niespodziewanie, poczuła na ramieniu uścisk kościstych, zimnych palców. Szarpnęła się, ale zatrzymały ją z równą łatwością co druciane sidła schwytanego żywcem ptaka. To był Hermolaus. Trzymał ją dygocącym ramieniem, szarpał, nie wypuszczał.
– Dziadusiu! – jęknęła rozpaczliwie. – Gedeon zginie! Muszę... Och!
Zdawać by się mogło, że na dźwięk tego imienia ścisnął ją z taką siłą, że aż krzyknęła. Wypuściła z rąk pistolety, chwyciła ramię starca, starając się wyrwać z jego uścisku. Nadaremnie. W izbie obok usłyszała ryk Gedeona, rozwścieczone krzyki hajduków, potem strzał, przeraźliwy wrzask rannego, łoskot szaf i ław rozwalanych przez atakujących.
– Puść mnie, do diabła! – ryknęła, walcząc o uwolnienie ze wszystkich sił. Na próżno! Hermolaus przyciągnął ją do siebie dygocącą ręką, spojrzał prosto w oczy, a wówczas zobaczyła na jego obliczu strach. Wargi starca poruszyły się, jakby szeptał i próbował coś jej przekazać. A potem z najwyższym wysiłkiem podniósł drugą dygocącą rękę, wskazał w stronę izby, w której Gedeon powstrzymywał napastników, lub, co bardziej prawdopodobne, konał rozsiekany szablami. Ręka Złotej Czaszy opadła w dół, zatrzymała się na szyi starca i wykonała krótki, ale wymowny gest.
– Dziadusiu! – jęknęła z przerażeniem Konstancja. – Co ty mówisz? Jak to? Jego? Puść, puść mnie wreszcie!
Ścisnął jej ramię z taką siłą, że aż zawyła. Do kroćset, skąd w ciele tego ledwie żywego starca brało się tyle siły? I o co mu właściwie chodziło?
Szarpała się w jego uściskach jak wściekła wilczyca, ale nie śmiała uczynić tego, co przemknęło jej przez głowę – aby zdzielić go w poznaczony bliznami łeb rękojeścią pistoletu. Zrozpaczona chwyciła palce wczepiające się w jej ramię jak szpony kruka, a wówczas usłyszała za sobą łoskot. A potem ktoś, kto stanął za plecami dziewczyny, chwycił dłoń starca i oderwał ją od ramienia Konstancji.
– Co to ma być?! – zakrzyknął Gedeon zziajany, porąbany, zakrwawiony. – Co ty robisz?! Gdzie twoja pomoc, do stu fur beczek kartaczy?!
– On – jęknęła, wskazując oczami dygocącego Hermolausa. – On... chciał ciebie...
Jednym szybkim ruchem Gedeon wyszarpnął jej pistolet zza pasa i wymierzył lufę prosto w pierś dziewczyny. Konstancja krzyknęła, szarpnęła się, ale zanim padł strzał, ramię Gedeona opasało jej kibić, odsunęło Konstancję na bok. Dwernicki pociągnął za spust. Huknął strzał, spowił ich obłok dymu.
Gedeon dał ognia niemal w ostatniej chwili. Paskudny, szczerzący spróchniałe zęby sabat, który wpadł przez drzwi z uniesioną szablą, nakrył się nogami, aż zadudniły deski podłogi. Dwernicki odepchnął dziewczynę, porwał pistolet za lufę, odbił nim cięcie kolejnego wroga, który wpadł do świetlicy, a potem chwycił lewą ręką za uzbrojoną dłoń, a prawą gruchnął w łeb z rozmachem, rozwalając głowę napastnika okutą rękojeścią półhaka. Hajduk padł na łoże Hermolausa, zalał krwią starca, opony i kobierce na ścianach, zsunął się na kolana.
– Konstancja! – zawył Gedeon. – Dydyńskiego! Na pomoc!
Nawet i bez tego ponaglenia usłyszała łoskot kolejnych okiennic rozwalanych siekierami, wrzaski atakujących i tupot podkutych butów w izbie za nimi. Pomknęła do drzwi jak spłoszona sarna, nie podnosząc nawet szabli, którą pozostawiła przy skrzynce. Wiedziała, że musi znaleźć Dydyńskiego albo wezwać pomoc, zanim dwór zostanie zdobyty, a Dwernickich wycofujących się od parkanów przywitają za bramą szczere uśmiechy sabatów i hultajów Stadnickiego.
Wpadła do sieni, a potem co tchu wbiegła na ganek, zeskoczyła ze stopni, rzuciła się w stronę bramy. Była o krok od zaryglowanych, zasypanych ziemią wrót, gdy za kolasą z prawej i krzakami pod parkanami dostrzegła jakiś ruch. Chciała zatrzymać się, lecz ktoś chwycił ją wpół, od tyłu, mocno. Szarpnęła się, ale bezskutecznie, wierzgała, krzyczała. Wówczas doskoczyli do niej jeszcze dwaj swawolnicy. Była w rękach trzech sabatów, których zdradził bijący od nich smród zjełczałego baraniego sadła, dziegciu, potu i krwi.
– Gedeon! – rozdarła się dziewczyna. – Gedeooon!
Zarechotali. Ten niższy, który trzymał Dwernicką w objęciach, złapał ją wpół, uniósł z ziemi, powlókł w stronę stajni. Ręka Konstancji od razu opadła do lewego boku – tylko po to, aby zmacać pustą pochwę szabli. Była bez broni! O Boże, mój sajdak! – pomyślała, jak gdyby łuk mógł w jakikolwiek sposób pomóc jej w walce z takiej odległości z trzema siedmiogrodzkimi sabatami, którymi matki na Werhowynie straszyły małe dzieci.
Żołdacy Stadnickiego znowu zarechotali głośno. A wówczas Konstancja, wkładając w cios całą siłę i złączając dłonie razem, uderzyła łokciem w wąsatą gębę trzymającego ją swawolnika. Mężczyzna zawył, potrząsnął głową, splunął krwią i połamanymi zębami, a potem lewą ręką chwycił ją za czarne warkocze, a prawą uderzył na odlew w twarz. Głowa Konstancji odskoczyła na bok, szlachcianka jęknęła, przewróciłaby się od takiego ciosu, gdyby napastnik nie przytrzymał jej drugą ręką. Świat zawirował na chwilę. A potem poczuła, jak ręce sabatów podnoszą ją z ziemi i wloką do stajni. Zaczęła krzyczeć, wierzgać, kopać i bić, ale jej waleczność nie uczyniła na nich większego wrażenia niż protesty kotki niesionej w worku do najbliższej rzeki.
Konstancja załkała, odwaga opuściła ją całkowicie. Zaczęła gryźć i kąsać – wszystko na próżno. Kiedy chwyciła zębami dłoń jednego z prześladowców, dostała kułakiem z drugiej strony – pod ucho, a potem jeden z sabatów – najmniej śmierdzący dziegciem, a w zamian za to najbardziej horyłką – złapał ją za warkocze i odgiął głowę do tyłu.
Rzucili ją na słomę i gnój w stajni, tuż obok przerażonych, wierzgających koni. Ten pierwszy, któremu uczyniła w zębach szparę równie wielką co kula z kolubryny w zamkowym murze, przycisnął ją kolanem, rozdarł żupan i koszulę na piersiach. Konstancja jęknęła, kiedy opadł na nią całym ciężarem, a jej zęby kłapnęły tuż przed obliczem wroga. Najezdnik zaśmiał się, chwycił ją za szyję, zdławił, przydusił. Dwernicka szamotała się coraz słabiej, czując, że łzy same ciekną jej z oczu, a serce wali jak oszalałe. Wiedziała, że przegra; bójka ze Smoliwąsem i jego chłopską kompanią była zaledwie dziecinną zabawą w porównaniu ze starciem z okrutnymi sabatami... Lecz przecież to wszystko nie mogło tak się skończyć! Nie mogło!