Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Powiadali ludzie w Hoczwi – rzekł Samuel Dwernicki, który na czas bitwy miał służyć o boku Jacka jako pocztowy – że Stadnicki specjalnie dla waszej mości kazał sprowadzić najgorszą, ochwaconą kobyłę i wyszykować drewnianą szablę, aby ją waszmości przypasać i na lichym koniu do Łańcuta sprowadzić. Ma też trzy wozy z dybami i łańcuchami – aby nimi najznaczniejszych Dwernickich do pługów poprzykuwać.

– Krzyżacy pod Grunwaldem też mieli całe kolasy naładowane powrozami na Polaków i Litwinów – mruknął Dydyński. – Ale że fortuna kapryśną bywa, sami we własnych pętach do niewoli poszli. Może się zatem zdarzyć, że to my panu staroście, psiemu synowi, pług na szyi powiesimy, siądziemy na grzbiet i zajedziemy do samego Sanoka jak na starym ogierze. A tam spod ławy wszystkie swoje pozwy i odpowiedzi odszczeka jak imć pan Gniewosz kalumnie, które rzucał na królową Jadwigę.

Dydyński i Dwerniccy zamilkli. Nagle, zupełnie niespodziewanie, na południu, na lesistych stokach Smereka, gdzieś pod Kalnicą, w głębokiej dolinie Solanki, zabrzmiało głuche, posępne wycie. To były wilki. Dydyński nie wiedział, dlaczego ich głosy rozlegały się wcześnie z rana i tak blisko ludzkich siedzib. A potem zawyła głucho puszcza na stokach Łopinnika i Kamienia oraz cała dolina Wetłyny za Sinymi Wirami.

Na krawędzi lasu, w miejscu gdzie wypełzała z niego wąska smużka gościńca, coś zalśniło raz, drugi, trzeci. To poranne słońce przebijające się przez mgły odbiło się na zbrojach i ostrzach spis.

– Idą od Ciasnej! – zakrzyknął Pełczak. – Od Kalnicy! Patrzcie!

– Stadnicki!

– Siła ich!

– Cała armia!

Drogi i trakty wokół Dwernik zaroiły się od ludzi, koni i wozów. Z borów wypełzały pierwsze zastępy Diabła, za nimi szły coraz to nowe szeregi spowite mgłami oparów, jak duchy, które wstały w leśnych ostępach na pohybel żywym. Słońce, które wzbiło się ponad szczyt Dwernika, oświetliło dolinę Solanki, wówczas nad głowami idących dostrzegli chorągwie, ostrza rohatyn, pik i buńczuki. Szły wojska, chorągwie i sotnie, jednak nie tak karne jak kwarciane albo suplementowe roty Rzeczypospolitej, bo w porównaniu z regimentami i chorągwiami koronnymi służalcy starosty wyglądali jak stado bezpańskich psów spędzonych batogami do kupy. Cóż jednak z tego, skoro Dwerniki nie były obsadzone przez regiment karnych Niemców czy Szkotów. Zapewne napastnicy rozpierzchliby się na sam widok regularnego żołnierza, jednak nie zamierzali uciekać na widok chodaczków Dwernickich. Dydyński spostrzegł, że wojsko Stadnickiego było podzielone na pięć chorągwi, co znaczyło, że mogło liczyć nawet powyżej czterystu, a może i pięciuset głów. Siła ludzi.

W pierwszej rocie, pod sztandarem ze złotym krzyżem rycerskim na malinowej tarczy, szli dworscy konni sabaci na kościstych węgierskich sekielach, niskich Wołoszynach, na kosmatych, ale wytrzymałych bahmatach i łoszakach. Za nimi podążali piesi – zbrojni w rusznice, samopały, spisy, szable i czekany, w kiścienie i maczugi. Ci mieli w chorągwi żółty krzyż w niebieskim polu. Z drugiej strony jechali dworscy kozacy Stadnickiego, pod chorągwią z malinowym archaniołem. Za nimi szli ciężkim, wyćwiczonym krokiem hajducy z łańcuckiego klucza, a z tyłu tłoczyli się na koniach zbrojni słudzy, dzierżawcy i pieniężni ludzie zaciągnięci przez Diabła. Ci jako godniejsi szlachcice stawali do boju pod chorągwią z Krzywaśnią i zaćwieczonym w niej krzyżem w karmazynowym polu. To była Śreniawa, herb Stadnickich.

Chorągwie skręciły z gościńca, szły szybkim marszem przez pola i zagony otaczające Dwerniki. Szpiedzy musieli donieść Diabłu o ufortyfikowaniu wioski, bo Dydyński dostrzegł, że oblegający nieśli sprzęt do zdobywania ostróżków, hakownice, osęki, żelazne pawęże, rydle, drabiny, snopy i plecione kosze z wikliny, jakby wybierali się na zdobycie co najmniej zamku starościńskiego, a nie zwykłej drobnoszlacheckiej wioszczyny. A z drugiej strony – przemknęło nagle przez głowę stolnikowica – czy opłaciło się Diabłu zaciągać tak dużo wojska, aby zdobyć liche Dwerniki? Co za korzyść miałby ze zwycięstwa poza powiększeniem swego klucza o jedną małą wioskę? Czyżby zatem, wysyłając taką armię na zajazd, Stadnicki miał w tym wszystkim jakiś ukryty cel? Czyżby chodziło tu tylko o uszczerbek na jego fantazji? O zemstę na Gedeonie? A może o coś jeszcze, o czym Jacek nie wiedział?

Nikt na zaścianku nie dał poznać po sobie, że wie o zbliżaniu się nawałnicy. Nie zapalono świateł, nie zabił dzwon na trwogę, bo tak jak ustalili wcześniej, Dwerniccy aż do ostatka mieli udawać zaskoczonych i przerażonych atakiem.

Dydyński opuścił kurek od rusznicy, przyłożył broń do ramienia, wymierzył w chorążego niosącego wielką chorągiew z rycerskim krzyżem, pod którą jakby na urągowisko sztandarowi jechali najdziksi, najokrutniejsi i najbardziej zuchwali sabaci. Czekał...

Nadciągający żołnierze Diabła byli coraz bliżej. Już przyśpieszyli kroku. Już ten i ów zaczynał porywać się biegiem, aby jak najprędzej dopaść parkanów i płotów pogrążonego w błogiej ciszy zaścianka. Już w gardłach nacierających zaczynał rodzić się zwycięski ryk tryumfu i mordu...

– Staaaać! – Dydyński czekał, aż napastnicy podejdą bliżej, wystawią bezbronną pierś na niszczycielski ostrzał z chałup i parkanów. – Stać, do stu diabłów!

Hajducy i sabaci puścili się biegiem, runęli w stronę zaścianka z rykiem, dziką wrzawą, z brzękiem stali i tupotem setek stóp. A potem z tyłu zagrały trąby i kotły, odezwały się niskim basem dwie śmigownice...

– Można już?! – wydyszał Samuel zgięty przy rusznicy, spocony, dygocący...

– Czekaaaać...

Napastnicy byli tuż-tuż! Sto kroków jeszcze dzieliło ich od zabudowań! Jeszcze osiemdziesiąt! Dydyński widział już prawie ich oblicza, rozpalone twarze, wąsiska, pióra u kołpaków...

I właśnie wtedy pociągnął za spust.

Rusznice, arkebuzy i pistolety Dwernickich wypaliły prawie jednocześnie, z chałup i chat, zza parkanów, płotów i kobylic. Zawtórowały im zaraz guldynki, półhaki i ptaszniczki. Ołów i siekańce spadły ze świstem na szeregi atakujących, ścięły ich w jednej chwili, wstrzymały w biegu, położyły mostem. W chmurze prochowego dymu, kurzu i pyłu ozwały się jęki, wrzaski i przedśmiertne rzężenia.

– Dobrze! – zakomenderował pobladły nieco Dydyński. – Nabijać!

Nie zdążyli odpowiedzieć drugą salwą. Zanim podano im broń, nim przyłożyli kolby do ramienia, z dymów i prochowych oparów wypadli pierwsi napastnicy z szablami. Strzały zagrzechotały wokół chałup; niemal natychmiast odpowiedziały im rusznice ludzi Diabła. A potem pierwsi sabaci dopadli do bramy, załomotali siekierami i czekanami. Grube tarcice i bale zatrzęsły się od uderzeń.

Dydyński wypalił z pistoletu przez wąską strzelnicę. Biegnący na wprost napastnik zwalił się na twarz, potoczył po brunatnym polu, zadygotał, gdy uchodziły z niego ostatki życia. Jacek nad Jackami obrócił się i zerknął przez przerwę między chatami – zobaczył, że szturmowała ich tylko część napastników – piesi i konni sabaci, a także nadworna chorągiew Stadnickiego. Hajducy i semeni przemykali się bokami, okrążali Dwerniki z dwóch stron, szukając przejścia w obwałowaniach. Jacek miał nadzieję, że w okolicy kościółka spotka ich godne przyjęcie.

A potem coś ciężkiego uderzyło we wrota. Raz, drugi, trzeci. Okuty żelazem łeb tarana roztrzaskał deski, przebił się na wylot. Szawiłła wypalił przez dziurę z rusznicy, po nim dali ognia Samuel i Pełczak. Odpowiedziały im strzały z drugiej strony parkanu. Kule gwizdnęły im koło uszu, wyszczerbiły drewniane krawędzie strzelnic.

– Cofać się! – zakomenderował Dydyński. – Od bramy! Do wozu!

Skoczyli w tył, aby znaleźć się jak najdalej od wrót rozrąbywanych toporami, pchanych i wyważanych z zawiasów. Stolnikowic spodziewał się, że zaraz rozpocznie się tu mały czyściec, a przecież on sam nie chciał pozbawić się okazji do urządzenia prawdziwego piekła. Dlatego dopadł do wozu ustawionego w poprzek traktu prowadzącego przez wieś. Samuel, Pełczak, Szawiłła i pozostali skupieni przy nim Dwerniccy przycupnęli za kolasą, porwali za ładunki i rogi z prochem, zaczęli pośpiesznie nabijać broń. Po bokach huczały rusznice i strzelby, gdy ukryci w chatach i za parkanami Dwerniccy razili atakującego przeciwnika, posyłając kule niemal wprost między oczy następujących na nich hajduków i sabatów.

37
{"b":"122822","o":1}