Nie wiedział, gdzie się znajduje. Nad sobą miał bielony, ledwie widoczny w ciemności sufit wsparty na grubym tragarzu. Tuż obok na niskim zydlu płonął kaganek, rzucając złotawe blaski na ściany, piec opatrzony kominem, stół, skrzynie, bambetel i długie, niknące w mroku ławy. Najpierw wydawało mu się, że jest w chłopskiej izbie, jednak komin przy piecu, wzorzyste, choć postrzępione opony na ścianach kazały temu przeczyć. Zastanawiał się, czy jest w Dwernikach, we dworze, który jeszcze niedawno zdobywał, rąbiąc siekierami drzwi i okna. I nie wiedzieć dlaczego – poczuł ulgę.
Wstał z trudem z ławy, a wówczas dostrzegł rozchwiane krzesło, a na nim swoje odzienie, buty i hajdawery. Szybko wzuł je na nogi, narzucił na gołe ciało delię, a potem otworzył drzwi. Wszedł do obszernej sieni, potrącił skopiec do mleka, jakieś niecki, wypłoszył kota spasionego jak kapucyn, który parsknął ze złości i dał dyla do komory po drugiej stronie korytarza. Szlachcic wyminął żarna i stępę, a potem podszedł do drzwi. W smudze światła, która padała do sieni, dostrzegł, że były świeżo osadzone w odrzwiach – bale i deski nie zdążyły jeszcze ściemnieć, okucia i bretnale błyszczały, jakby ledwie co wyszły spod kowalskiego młota.
Pociągnął za skobel i drzwi ustąpiły. Nie były w ogóle zamknięte. A przez szczelinę do sieni wpadł podmuch chłodnego, wilgotnego powietrza. Wówczas powoli wyszedł na ganek i głęboko odetchnął.
– Więc jednak waszmość pan żyjesz?
Na ganku przysiadła szlachcianka, ta sama, która – ledwie to pamiętał – razem z wielkim szlachcicem przeniosła go do dworu zaraz po bitwie. Obracała w dłoniach końcówkę jednego z dwóch ciasno splecionych warkoczy, wpatrzona w szczyty górujące nad Dwernikami.
– Chwalić Boga, jeszcze poruszam kulasami. Przynajmniej na tyle, abym mógł przyjść i podziękować waćpannie za uratowanie życia.
– Podziękuj lepiej Gedeonowi, który wyciągnął ci kulę. I pomódl się do Matki Rudeckiej. Gdyby się strzelcowi ręka nie omsknęła i trafił pół cala w lewo, pokłoniłbyś się świętemu Piotrowi w raju. Albo biesom w piekle.
– Długo leżałem bez zmysłów?!
– Dziś jest czwartek, jedenasty octobris...
– Jedenasty? Przybyłem tu na Święto Archaniołów. Toż to prawie dwie niedziele!
– Leżeliście jak martwy. Już bracia myśleli, czy popa z Łopinki nie sprowadzić.
Zadygotał, wsparł się o drewnianą balustradę. Odetchnął chłodnym powietrzem i poczekał, aż przejdzie zawrót głowy.
Był wczesny świt, nieboskłon pogodny, przejrzysty jak kryształ weneckiego pucharu. Choć na wschodzie nad czarnym wałem Otrętu i Werhowyną przedzierała się wolno jasna smuga, w zenicie tkwił ogromny biały księżyc rozświetlający srebrnym blaskiem góry i uroczyska, berdy, berehy, horby i kiczery połączone niskimi, łagodnymi prislipami. Jesień nadciągnęła w góry i doliny. Nastał czas, gdy bory okrywały się złotymi liśćmi, zieleń lasów stawała się coraz ciemniejsza, a z łęgów i rzek wznosiły się pierwsze mgły.
Widok z Dwernik był piękny i dziki. Dydyński dawno nie bywał w tych stronach i teraz chłonął pełną piersią mrok, mgłę, księżyc i stare, sędziwe górskie szczyty. Patrzył, jak z dolin Zawoju i Solanki, od Wetłyny oraz wprost z mrocznych głębi Sinych Wirów, ciągnęły się długie przędze oparów. Jak snuły się niczym osmętnice po okolicznych łuhach i polach, sunęły w przepaściste berdy Połoniny. Oglądał wyniosły, wznoszący się stromo ku górze szczyt porosły bukowym lasem, ze skalistym, dwugarbnym wierzchołkiem, zwany Dwernikiem lub Kamieniem. Tam kiedyś, wedle pradawnych legend, rycerz Juraszko zabił ubogiego witezia Dwernika, od którego wzięła miano cała góra. A poszło, jak to zwykle bywało, o niewiastę, o Łopinkę, którą tenże Dwernik porwał w noc sobótkową omalże z ramion Juraszka.
Posępna góra, przesłonięta nieco przez Magurkę i Jawornik, była cała skąpana we mgłach. Jej szczyt zdawał się unosić nad ziemią, bowiem rozłożyste ramiona ciągnące się w jedną stronę ku Chmelowi, a w drugą ku połoninom spowite były w opary unoszące się znad łęgów nad niewidocznym Sanem. Białe tumany snuły się także i sączyły z wolna z przełomów Prowczy rozdzielających – jak rysa po cięciu szablą – długi wał połonin ciągnący się ku dalekim Ustrzykom i Tarnawie.
Znacznie bliżej wznosił się wyniosły, dołem pokryty gęstym lasem, przypominający rozłożystą kiczerę Smerek, leżący na wysuniętym ku zachodowi dziale Werhowyny. U jego stóp przycupnęła niewidoczna z zaścianka wieś Kalnica, od której ciągnęła się ku Dwernikom i Łopince dolina, gdzie w miejscu zwanym Sinymi Wirami Wetłyna kotłowała się, pieniła na kamiennych progach i osypiskach. A pomiędzy przegradzającymi jej koryto blokami skał czaiły się płycizny i sine głębie zwane przez okolicznych Hyrniaków baduniami. Były to mroczne wiry, gdzie nawet słońce nie miało przystępu. Tam właśnie grasowały wodnice, utopce i rusałki wabiące ludzi śmiechem i wołaniem, wciągające zbłąkanych podróżnych w głębię bez dna, skręcające im karki i porywające dzieci.
Po drugiej stronie doliny Łopinki panował jeszcze mrok. Jedynie sam kiczar Łopinnika oświetlały pierwsze promienie przedświtu. Niżej, w uśpionych jesiennym snem dolinach gór, na prislipach, łazach i horbach, panował nocny mrok i mgła. Tylko we wsi Łopinka rozciągniętej wzdłuż potoku o tej samej nazwie zapaliły się właśnie pierwsze światełka wśród skąpanych w księżycowym świetle chyż. Potem doszło stamtąd beczenie owiec, ryk bydła, skrzyp żurawi – wszystkie te dźwięki, które oznajmiają na wsi wstający z wolna dzień.
– Zajechałem was, a wy zratowaliście mnie w potrzebie – mruknął Dydyński. – Nieczęsto spotyka się takich ludzi.
– Gdybyś się nie postawił Zegartowi i nie uwolnił moich braci, hulałbyś teraz z wilkami na Sinych Wirach, bo tam ciała wrzuciliśmy. Okrutnie te bestyje zawzięte na sabatów Stadnickiego. Kiedy się do trupów dobrały, dwa dni wyły, jakoby im żywoty boleść skręcała. Musi to znak, że każdy sługa Diabła Łańcuckiego ma w sobie biesa.
– Jak widać, ja mam tylko serce, mościa panno. Gorące i szczere.
– A pod sercem miałeś to. – Podała mu jakiś mały ołowiany przedmiot, który zaciążył w dłoni Jacka Dydyńskiego jak głaz. Stolnikowic od razu rozpoznał go dotykiem.
– Braterska kula z pistoletu – mruknął. – Nie spodziewałem się takiej zdrady po Przecławie.
– A spodziewałeś się, że Stadnicki cię oszuka?
– Tak jak gromu z jasnego nieba. Diabeł Łańcucki, mościa panno, popełnił błąd, bo choć doskonale wiedział, że mam zasady, których nie można łamać, ukrył przede mną to, że chce was schłopić. A skoro skłamał, tedy koniec z mą służbą w Łańcucie. Cofam moje słowo i odchodzę z dworu Stadnickiego!
– To tylko pusty gest, mości panie bracie. Sam przyznaj, że wszystko czynisz po to, aby znowu rozdzierać szaty przed szlachtą i po raz kolejny zostać bohaterem. Panem stolnikowicem, co nobile verbum podeptał, bo szaraczków nie chciał schłopić. Jakże to pięknie brzmi, kiedy opisze szlachta zajazd na Dwerniki w silva rerum, a ile będzie gadania na sejmikach i w karczmach. Umiesz sobie łatwo wdzięczność ludzką zaskarbić, mości panie stolnikowicu. Kiedy tu przyjechałeś, byłeś naszym wrogiem. Starczyło zaś jedno twoje słowo, a jak kot na cztery łapy spadłeś. Zamiast skończyć z kulą w plecach, wczasowałeś się w naszym dworku – choć nie wiem, czy nam, Dwernickim, byłoby równie dobrze w lochach w Piekle. Ale nie mogliśmy ostawić cię na pobojowisku jak psa. Bo przecież, panie Dydyński, jesteś Hektorem Ziemi Sanockiej. Przecież tobie pisane wielkie bitwy, piękne konie, wystawne skortezanki. Pytałeś, dlaczego uratował cię mości Gedeon. Ano dlatego, że słyszeliśmy o tobie od dawna. Wszyscy chwalą twe rycerskie zasługi dla Rzeczypospolitej – a tak naprawdę dla swej własnej prywaty. Piją twoje zdrowie, panie zajezdniku, kiedy cię wynajmują, abyś im odebrał wioskę czy pannę uwolnił od kurateli. Wszyscy dokoła mówią, że będziesz kiedyś wielkim panem, bohaterem. A bohaterów nie ubija się strzałem z zasłupia w takim śmierdzącym kozami zaścianku jak Dwerniki. Jakże tedy mogliśmy cię zostawić na śmierć, panie Dydyński? Co by sąsiedzi powiedzieli, gdyby się dowiedzieli, że zabito u nas pana stolnikowica?