Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Zrozumiał swoją pomyłkę, gdy spłoszone przez zbliżających się ludzi ptaki zerwały się do lotu i poszybowały prosto na nich, jak gdyby chciały rzucić się na kolejną ofiarę. Wtedy krzyknął, spadł z konia, wtulił się w wykrot pod korzeniami buka, aż ojciec musiał wyciągać go stamtąd siłą. Od tej pory bał się kruków. Czarne ptaszyska prześladowały go w snach, zawsze pojawiały się wtedy, gdy majaczył w malignie. A teraz znowu gromadziły się wokół niego. Nie wiedział, czy będą w spokoju czekać na jego śmierć, czy też jeszcze za życia rzucą się, aby wydrzeć mu oczy potężnymi dziobami.

Jacek Dydyński umierał. Konał z głową wspartą na nabijanej perłami, szamerowanej złotem kulbace swego rumaka. Leżał między trupami w delii obszytej wilczym futrem, zapinanej na diamentowe guzy. Delia zaś okrywała karmazynowy żupan ze skrzącymi się pętlicami i guzami, w które wprawiono małe, błyszczące diamenty. Na tym przepysznym żupanie zastygała szlachecka krew wypływająca z głębokiej rany na plecach, pod prawą łopatką, między żebrami.

Dydyński czuł, jak życie ucieka zeń powoli, uchodzi z każdą kroplą czerwonej szlacheckiej posoki. Nie mógł wstać, gdyż wówczas krwawił jeszcze bardziej, a straszny ból przeszywał ciało; wtedy zaczynał się krztusić i pluć posoką. Leżał zatem, wpatrując się w las, w mroczne niebo, z którego opadały grube krople dżdżu. Zbielałymi wargami szeptał słowa modlitwy – prośby, które porywał wiatr wiejący od Zborowa.

Ostatnie blaski słońca przebiły się przez ołowiane chmury, padały na zakrwawione pole, na którym legł od kozackich i pohańskich szabel sam kwiat sanockiej szlachty, doborowe towarzystwo z dworów, zamków i zaścianków.

– Panie Dydyński...

Ktoś szedł ku niemu przez zakrwawione pole. Był wielki jak góra, odziany w prostą włosienicę, a w ręku trzymał żebraczy kostur. Na głowie nosił kaptur – dlatego Jacek nie mógł rozpoznać jego twarzy ukrytej w mroku, dostrzegał tylko jedno, błyszczące czerwone oko.

– Panie Dydyński – wyszeptał nieznajomy. – To już koniec.

– Pomocy...

– A cóż dasz mi za swoje życie, bracie?

– Zło... to – wyszeptał Dydyński. – Dukaty, talary... Mój ojciec...

– Aż tak nisko cenisz swój żywot, mości stolnikowicu? Myślisz, że judaszowe srebrniki są warte więcej niż twoja nędzna duszyczka?

– Dam, co tylko chcesz... – jęknął szlachcic.

– Dasz mi. A jakże! Wszystko, o co poproszę, bo tylko ja jestem w stanie uchronić cię od zgonu. Panie Dydyński, oddasz mi część tego, co uratuję. Drobną cząstkę swego życia, kawałek dni, które pozostały ci do śmierci na polu chwały. Chcę, abyś mi służył przez siedem miesięcy, panie Dydyński. To daje dwadzieścia osiem niedziel. Ani dnia więcej, ani dnia mniej...

– Służyć? – Stolnikowic uśmiechnął się boleśnie. – Jakże to tak? Ja, szlachcic, miałbym iść na służbę do was? To chyba na odwrót, bracie – ty zostań moim pachołkiem! Nie stracisz na tym, zaręczam...

Coś upadło tuż obok głowy Dydyńskiego i zabrzęczało metalicznie. Krzyżyk. Mały, żelazny, na łańcuszku, zakończony na dole trupią głową.

– Będzie, jak sobie życzycz, mości panie Dydyński – rzekł mnich. – Pomnij, że uszanuję każdą twą wolę, choćby była to wola głupca, a nie szlachcica. Chcesz – ucałuj krzyż i zaprzysięgnij mi posłuszeństwo w imię Jezusa Chrystusa, Pana Naszego, daj nobile verbum, że będziesz wiernym i oddanym sługą. A jeślić duma ci na to nie pozwala, tedy rzeknij tylko słowo, a wnet się oddalę.

Dydyński zamarł. Krzyż błyszczał w deszczu, był tak blisko, że wystarczyło wyciągnąć rękę.

– Wynagrodzę cię sowicie – stęknął szlachcic – dam pięćset talarów...

– Czas mija, panie Dydyński. Wbrew temu, co sobie myślisz, nie mam go zbyt dużo.

– Ja też nie...

– Słabniesz, panie bracie – mruknął obojętnie mnich. – Czyż świat nie wiruje ci przed oczyma? Czyż nie tracisz władzy w nogach? Nie czujesz, jak przeszywa cię zimno? Śmierć idzie po ciebie. Pozostaniesz tu, na tym polu. Wilki będą rwać twe ciało, które nie spocznie w trumnie. Żaden malarz nie uczyni twego portretu. Nikt nawet cię nie pochowa, mości panie szlachcic.

Dydyński zadrżał. W rzeczy samej nie czuł nóg. Ogarniał go coraz większy chłód.

– Ja jestem Jacek nad Jackami... stolnikowic sanocki – wyszeptał szlachcic – o moje usługi ubiegają się karmazyni, możni panowie... A ty chcesz, abym został twoim... rękodajnym?

– A więc niechaj któryś z tych posesjonatów cię uratuje. Możemy poczekać na któregoś, jeśli taka twoja wola.

– Kim ty jesteś?

– Tym, którego tropiłeś jak dzikiego zdeba. Oto nadeszła chwila, że zdeb okazał się niedźwiedziem.

Dydyński milczał. Czuł narastający zawrót głowy, z rany chlustała krew.

– Bywaj, panie bracie. – Mnich odwrócił się i ruszył poprzez pole. Dydyński skulił się z bólu. Jęknął, ostatkiem sił chwycił krzyżyk, zacisnął na nim palce, raniąc je do krwi.

– Czekaj! Zgadzam się! Pójdę do ciebie na służbę, jeno ratuj!

Mnich szedł. Oddalał się. Nawet nie odwrócił głowy.

– Ja, urodzony Jacek Dydyński – załkał szlachcic, czując, że spada w otchłań bez dna – stolnikowic sanocki, klnę się na Jezusa Pana Naszego i na rany Jego i daję nobile verbum, że przez siedem miesięcy służyć ci będę szablą i radą... Tak mi dopomóż Bóg...

– Ucałuj krzyż, panie szlachcic. – Mnich zatrzymał się. – Uczyń to na znak pokory i oddania.

Dydyński z wysiłkiem podniósł krzyżyk do ust i ucałował, pozostawiając na nim ślad krwi. Zakaszlał i zakrztusił się posoką; poczuł, że zaraz omdleje. Ciemniało mu w oczach – zewsząd napływały ku niemu szepty i głosy, słyszał znowu krzyki i rżenie koni, brzęk szabel, huk wystrzałów. A potem usłyszał klekot kości, łoskot kopyt i chrapanie wierzchowca, na którym zbliżała się doń sama śmierć.

– Panie bracie – rzekł nieznajomy – należysz do mnie.

Pochylił się nad stolnikowicem, okrył go płaszczem, a Dydyńskiemu zdało się, że leci w jakąś bezkresną otchłań. A potem otoczyła go cisza i mrok. I wiekuisty spokój.

* * *

Berynda odłożył kowalski młot, otarł pot z czoła. W kuźni było gorąco, duszno; powietrze wypełniał swąd rozgrzanego metalu i skóry. Dwernicki zrzucił skórzany fartuch, wyszedł przed chatę. Pochylił się nad korytem, z ulgą przemył twarz, ochlapał żywot i plecy lodowatą wodą. Na koniec zmoczył cały rozgorączkowany łeb, a wówczas usłyszał za sobą ciche rżenie konia.

Od razu wyprostował się i odwrócił z niepokojem. Zamarł, gdy nieco dalej, za chruścianym płotem, dostrzegł w półmroku jeźdźca dosiadającego wielkiego karego wierzchowca.

Nieznajomy naciągnął łuk tak mocno, że Berynda usłyszał ciche trzeszczenie cięciwy; wymierzył w stronę szlachcica, a Bieniasz zamarł przerażony i zdruzgotany. Chciał porwać za szablę, ale zostawił ją w kuźni, chciał się ukryć – ale nie miał gdzie. Zresztą wiedział dobrze, że wystarczy jego drobny ruch, a nieznajomy pośle posłańca śmierci prosto w jego serce... Co było czynić, na Boga?!

Świst strzały rozbrzmiał w jego uszach jak skowyt upiora. Dwernicki chwycił się za pierś, krew odpłynęła z jego ogorzałej gęby...

– A więc to tak – przemknęło mu przez głowę. – Umiera się, nic nie czując... Świat kończy się i...

Jeździec zawrócił konia, spiął go i jednym susem przesadził płot, znikając między chałupami. Zapadła cisza.

Berynda nie upadł. To było dziwne, ale nic go nie bolało. Przesunął ręką po piersi, ale nie wyczuł krwi.

Dopiero po chwili poruszył się, obejrzał ręce, nogi, brzuch. Żył. Albo jeździec chybił, albo strzała nie była przeznaczona dla niego.

Rozdygotany odwrócił się ku drzwiom do kuźni. Chciał iść po szablę, ale się wstrzymał. W środek otwartych wrót wbita była ciężka, długa strzała zwieńczona ciemnymi piórami.

Czarna strzała...

* * *

Jacek Dydyński ocknął się na ławie, z głową wspartą na kulbace, nakryty grubą derką z owczej wełny. Ból, który odczuwał w plecach, pod prawą łopatką, zniknął. Kiedy pomacał się po piersi, wyczuł grube zwoje szarpi, które spowijały jego ramię, bok, przecinały tors i przechodziły pod lewą pachą.

31
{"b":"122822","o":1}