Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Szlachty?! Jakiej szlachty? Lepiej spytaj się ich, waść, czy autentyk mają, przywileje na wioskę, pergaminy, gdzie napisano, że są nobilis, a nie poczciwi!

– Pytaj się dębiny, kto jej kazał rosnąć nad wszelkie krzewiny!

– Stój!

Dydyński nie czekał. Skoczył konno w stronę Dwernickich, dopadł do Kołodruba, zamachnął się i ciął szablą. Z krótkim, urywanym brzękiem pękł łańcuch obejmujący kłodę na szyi i rękach szlachcica! Jacek nad Jackami skoczył ku kolejnemu Dwernickiemu, przerąbał okucie deski. A kiedy następny szlachetka wzniósł doń jak do świętego Jana z Dukli ręce skrępowane długim łańcuchem, Jacek uderzył szablą jak piorunem i z metalicznym chrzęstem strzaskał okowy i kajdany.

Dwerniccy krzyknęli jak jeden mąż. Wszyscy rzucili się do wybawcy, klękali przed jego koniem, wyciągali doń skrępowane ręce, jak jeńcy uwolnieni z tatarskiego jasyru. A urodzony Jacek Dydyński z Niewistki, herbu Nałęcz, szlachcic osiadły, z familii starszej niż weneckie katedry i włoskie zamki, przecinał więzy, rąbał dyby i kajdany. Kiedy on, polski pan odziany w przepyszną karmazynową delię ze złotymi pętlicami, z diamentowymi guzami, z których każdy wart był więcej niż pół Dwernik, niósł wolność na ostrzu swej husarskiej szabli biednym, zahukanym szlachetkom w znoszonych giermakach, ferezjach i siermięgach, wyglądał jak święty archanioł, który zstąpił z nieba, aby ochronić maluczkich przed zniszczeniem.

– Szatmar! – wycharczał pobladły Zegart. – Do mnie! Do rusznic! Mierzyć w Dydyńskiego!

– Semeni! – rzucił krótko Jacek nad Jackami. – Brać na cel Zegarta!

Żołnierze Stadnickiego pogłupieli. Z początku nie wiedzieli, kogo słuchać, ale semeni, czy to, że byli bardziej karnym wojskiem, czy też Dydyński miał większy mir między nimi, skoczyli konno i pieszo w stronę pana Jacka. Z metalicznym szczękiem odwiedli kurki od pistoletów i rusznic, z trzaskiem opuścili krzoski na zębate kółka zamków arkebuzów. Dopiero wówczas sabaci zaczęli biec w stronę Zegarta, a potem stanęli obok niego ramię w ramię.

– Nie rób żadnych głupstw, Zegart! – warknął Dydyński. – Wsadź dupę w troki i ruszaj na gościniec. Spotkamy się w Łańcucie i tam zdamy sprawę przed starostą! Myślże, człecze, bo to zaboli cię mniej niż kula. A jak nie pomyślisz, tedy każę cynglów ruszać! I tak ci łeb obrobię, że stare baby będziesz na jasełkach straszyć!

Zegart zawahał się. Już wiedział, że przegrał. Nie mógł dostać pola Dydyńskiemu. To była oczywista prawda, o której wiedział każdy z jego żołnierzy.

Opuścił broń...

I wtedy padł strzał!

Jacek pochylił się w kulbace. Na jego plecach wykwitła szkarłatna plama.

Semeni dali ognia z kilkudziesięciu kroków, prosto w umorusane łby sabatów i dworskich hajduków.

Podniósł się wrzask, krzyk, jęki, rżenie i kwik wierzchowców. Dym spowił podwórze przed dworkiem Dwernickich. A potem przeorały go błyski ognia z luf arkebuzów oraz pistoletów ludzi Zegarta.

Najwierniejszy sługa Diabła Łańcuckiego wyleciał z kulbaki, padł na ręce swoich sabatów, zawył z bólu, omdlał. Dydyński uderzył czołem o przedni łęk kulbaki; wiedziony ostatnią wolą obrócił się na bok, spojrzał za siebie...

I przymknął oczy.

W zdeptanym, zrytym końskimi kopytami ogrodzie za dworem stał Przecław z dymiącym pistoletem w dłoni. Jacek Dydyński wypuścił szablę z ręki, osunął się na ziemię, pomiędzy ciała zabitych. Chciał jeszcze wstać, ale nie mógł, krew trysnęła z okrutnej rany w plecach, spłynęła na delię obszytą wilczurem, na pętlice, adamaszki, jedwabie i aksamity... Na kindżał nabijany turkusami, szablę husarską w czarnej pochwie ozdobionej srebrem. Na Nałęcza wyrytego na sprzączce ciężkiego rycerskiego pasa...

Strzały z ganku rozległy się zupełnie niespodziewanie, a pozbawieni dowódcy semeni rozpierzchli się, gdy kilku z nich padło od zdradliwych kul. Ze stopni stoczył się na zakrwawione, zadymione podwórze ogromny szlachcic bez prawej nogi i lewego oka. Chwycił wystrzelony arkebuz za lufę – niby maczugę – a potem wpadł między przeciwników. Jednym ruchem rozłupał łeb najbliższemu z kozaków, uderzeniem z zamachu zdruzgotał żebra hajdukowi, połamał ręce sabatowi zbrojnemu w szablę i pistolet. I poszedł dalej, rozwalając głowy, krusząc żebra, obojczyki i karki.

Berynda skoczył za nim z pistoletem w ręku. Potem pobiegła Konstancja, Samuel, Krzysztof i jeszcze kilku Dwernickich. To wystarczyło. Bez wodzów wojsko Stadnickiego było już tylko zbójecką watahą opryszków i włóczęgów. Pierwsi pierzchli z placu boju hajducy. Za nimi, porwawszy rannego Zegarta, sabaci. Po nich umknęli w opłotki semeni i cała reszta hałastry.

Samuel strzelił z rusznicy do Przecława, wciąż tkwiącego w miejscu i wpatrującego się w milczeniu w zakrwawionego starszego brata. Kiedy kula świsnęła Dydyńskiemu tuż nad ramieniem, zadygotał, rzucił precz pistolet, porwał za cugle, a potem śmignął w ogród, jak szarak umykający przed polowaniem. Samuel widział, jak pędził na wronym wierzchowcu w dół pagórka, jak wpadł w Wetłynkę i przebył ją skokiem, a potem znikł w lesie za rzeką...

Gedeon stanął w milczeniu nad zalanym krwią Jackiem Dydyńskim. Wziął szeroki zamach, aby zadać cios łaski i przerwać cierpienia zajezdnika. Konstancja skoczyła ku krewniakowi jak tygrysica, złapała go za ręce. I choć z równym powodzeniem mogłaby zatrzymać szarżującego wołu, Gedeon zamarł, nie zadając ciosu.

– Zostaw go! – wykrzyknęła. – On musi żyć!

– Stadnicki nie da okupu za zdrajcę!

– To nie zdrajca, bo stanął po naszej stronie. Uwolnił Kołodruba i resztę braci! Czy w zamian za to chcesz rozwalić mu łeb?!

– Tak jak każdemu pachołkowi Diabła!

– Ale nie temu!

– To wywołaniec, jak i tamci. A wywołańca zabić nie grzech!

– Ja – w oczach Konstancji zobaczył łzy – ja proszę, błagam, nie czyń tego. To jest sławny pan Dydyński, Jacek nad Jackami, zajezdnik, człek znany z honoru i fantazji. Zmiłuj się, panie Gedeon! Proszę...

– Nie!

– Zrób to dla mnie! Błagam!

Spojrzała na niego tak smutno, że Gedeon zawahał się. Opuścił rusznicę i wsparł się na niej.

– Dobrze, siostrzyczko – mruknął półgębkiem. – Każ zanieść go do dworu. Ale nie waż się opatrywać. Jeszcze z nim nie skończyłem.

* * *

Czarny kruk przysiadł z łopotem skrzydeł na ciele martwego szlachcica. Błyszczące, ruchliwe oczy spoglądały na zakrwawione pole, na trupy ludzi i koni, nad którymi krążyły stada wron i kawek. Ptaki obsiadły zabitych, rozdzierały szponami żółte i karmazynowe delie, przeskakiwały z litych jedwabnych pasów na wilcze, kunie i sobole kołnierze żupanów, wbijały pazury w szuby i aksamitne giermaki. Skradały się po zakrwawionych czamarach, pozłacanych zbrojach, dziobały palce zaciśnięte na rękojeściach szabel i pałaszy, wyrywały strzępy mięsa spomiędzy szlacheckich sygnetów, diamentowych i turkusowych pierścieni. Wydziobywały oczy z głów nakrytych wilczymi czapami i rysimi kołpakami, łamały czaple i strusie pióra, szamotały się między srebrnymi szkofiami i kosztownymi trzęsieniami.

Kruk przefrunął na kolejne ciało. Usiadł na martwej ręce zaciśniętej na rękojeści szabli; jego pazury objęły złoty sygnet ze Śreniawą.

Kruki... Zawsze widywał je wtedy, gdy o włos ocierał się o śmierć, kiedy czuł na ciele lub podgolonym łbie ostrze wrogiej szabli. Nie wiedział, czy była to zapowiedź nadchodzącej śmierci, która już, lada chwila miała porwać go do tańca, czy tylko złe wspomnienie z dzieciństwa. Kiedyś, gdy miał osiem, może dziesięć wiosen, ojciec zabrał go pod szubienicę, aby dobrze się przypatrzył, jak kończyli ci, którzy przesadzili w nadmiarze swawoli, a nie mieli szczęścia urodzić się szlachtą. Nie wiedział, czy był to Wisielnik Horodyski koło Bachlawy, czy też góra szubieniczna na Posadzie Liskiej. Dość, że gdy zatrzymali się obok pohybla, ujrzał kilka kołyszących się na wietrze ciał, które w niczym nie przypominały ludzkich szczątków. I wtedy zobaczył kruki... Czarne ptaszyska obsiadły trupy tak gęsto, że zrazu wydawało mu się, że powieszeni jeszcze żyją i drgają w przedśmiertnych drgawkach.

30
{"b":"122822","o":1}