Drzwi ustąpiły wreszcie, pękły z hukiem i niemal w tej samej chwili puściły solidne, kute w kuźni Beryndy zawiasy. Semeni wpadli do wnętrza dworku z szablami i czekanami. Dydyński usłyszał huk wystrzału, jęki. Już miał sam skoczyć na pomoc mołojcom, kiedy usłyszał ich tryumfujące okrzyki, wrzaski i przekleństwa. Wkrótce polepa w sieni zatrzęsła się od podkutych kozackich butów. Rozradowani słudzy wypchnęli na podwórze rosłego szlachetkę w siermiędze, grubego kozaka o czerwonej gębie, za nim zaś młodego hajduka bez czapki, w podartym żupanie, o zmierzwionych długich czarnych włosach. Jeńców przywleczono do Jacka, rzucono na kolana, jak Niżowców schwytanych na chadzce i doprowadzonych przed oblicze hetmana zaledwie na chwilę przed wywindowaniem na świeżo zaostrzone paliki.
– To już wszyscy, wasza wielmożność – rzekł ataman semenów. – Dziad stary w łożnicy został, ale ledwie dycha i sam tu nie przyjdzie. A jeśli go wasza miłość każe na powrozie przywlec, tedy zaraz za progiem ducha wyzionie!
– W czyich rękach jesteśmy? – zapytał szlachetka w siermiędze. Nie wyglądał na wystraszonego, lecz raczej na zobojętniałego. – Kto tym razem zajazd uczynił, bo już połapać się w tym wszystkim nie mogę?
– Przecież widzisz, że to stolnikowic sanocki! – rzucił hajduczek, a kiedy Dydyński spojrzał nań, przekonał się, jak bardzo się pomylił. To nie był sługa dworski, ale panna. Wnosząc zaś po sińcach pod oczyma i porwanym żupaniku, raczej stepowa wilczyca niźli spokojna i stateczna prządka. – Czegóż od nas chcesz, mości Dydyński? – spytała przez zaciśnięte zęby. – A możeś się z byle kpem na rozumy pomieniał, że Diabłu Stadnickiemu służysz jako zwykły opryszek?!
– Wolałbym się pomieniać z kpem niż z waćpanną – zgodził się Dydyński. – Bo tylko od twego rozumu i rozsądku zależy, czy wyjdziecie cało z tej przygody. Ja do was nic nie mam, jeno do waszego krewniaka, Gedeona Dwernickiego. Wydacie mi go po dobroci, to was cało ostawię. Nie wydacie, to będziecie musieli śpiewać, kiedy wam zagram. A muzykować będę nie na basetli, nie na skrzypkach, ale na czekaniku, szabelce i łańcuchach. Wierzcie mi, dawałem sobie radę z lepszymi od was charakternikami i wywołańcami.
– Wymień, waść, chociaż dwóch! – Konstancja wstrząsnęła głową jak rozzłoszczona lwica. Była tak urocza i tak rozwścieczona, że gdyby jej wzrok mógł palić na popiół panów braci jako oczy sławnej królewny angielskiej, po panu Dydyńskim ostałyby się tylko hajdawery i portret trumienny.
– Hola, mościa panno – rzekł stolnikowic, który wcale nie wyglądał na skonfundowanego. – Ja tu jestem od opowiadania krotochwil. A skoro już jesteś taka rezolutna, to łatwo zmiarkujesz, że całość twych członków zależy od tego, czy znajdę tutaj imć Gedeona. Bo widzisz, mościa panno, ze mną, z Dydyńskim, to jeszcze można załatwić całą rzecz po dobroci. A ze Stanisławem Stadnickim już tylko po złości. Wybierajcie, co wam milsze. Pan starosta zygwulski wielce będzie rad gościć was w Łańcucie! Mogę zapewnić, że nie zabraknie wam ani suchego chleba, ani rozgrzanego żelaza! Wielu tam już klientów dzwoni w ciemnicy łańcuchami, umilając tym dźwiękiem noce panu staroście.
– Jak waszmości nie wstyd – wybuchnęła Konstancja – abyś jako stolnikowic sanocki, Dydyński, szlachcic osiadły na tej ziemi od czasów króla Władysława, służył łotrowi, szelmie i rakarzowi z Łańcuta?! Panów braci niewolił, herby i przywileje zabierał?! I w racje Diabła Łańcuckiego wierzył jak w żywoty świętych!?
– Gdybym wierzył w głupoty, które Stadnicki rozgłasza, tedy bym się zwał Wierzejskim, a nie Dydyńskim. Sprawa ze mną jest jak kraj ten stara – ze starostą wiąże mnie parol, szlacheckie nobile verbum. Dane po pijanemu i w złej godzinie. Waćpanna wybacz, ale odbiegliśmy znacząco od tematu dysputy. – Uśmiech znikł z ust Dydyńskiego, gdy ryknął jak lew z całych sił: – Gdzie Gedeon?!
– Na Węgrzech go waszmość pan szukaj – Konstancja skłamała, nie patrząc Jackowi w oczy. Zresztą nawet gdyby patrzyła i tak by jej nie uwierzył.
– A może w Moskwie, na Kremlu?
– Szukaj, waść, wiatru w polu!
– Jak trzeba będzie, to poszukamy. Przetrząsnąć dwór! – zakomenderował Dydyński. – Podłogi zerwać, strych sprawdzić i piwnicę! A wy – rzucił do atamana – do stajni, do stodół! Gumna i brogi przepatrzyć!
Semeni porwali się w mig, aby wypełnić rozkazy. Tymczasem zza węgła stodoły wyjechał Zegart wsparty dumnie pod boki – rzekłbyś, hetman albo przynajmniej podstarości udający kasztelana. A za nim szedł długi korowód szaraczków z zaścianka. Panowie Dwerniccy postępowali wolno, pobici i wystraszeni, smagani bizunami, popędzani kopniakami hajduków i sabatów, boso, w skrwawionych, zabłoconych świtach, sirakach i zniszczonych żupanach. Wszyscy mieli dłonie skrępowane za plecami, co poniektórzy zaś – a w ich liczbie Kołodrub, Pełczak oraz ich bracia – ręce i szyje uwięzione w solidnych dębowych kłodach obwiązanych łańcuchami.
– Panu Dydyńskiemu cześć i sława! – zakrzyknął Zegart niczym rzymski tryumfator, chociaż jadący u jego boku Przecław miał nieco mniej marsową minę. – Kościół i młyn wzięte. W dwóch chyżach się jeszcze zawarli, ale ich Szatmar dobywa! A jak nie dobędzie, to dymem wykurzy jak pszczoły z barci! Co ja widzę! – syknął, dostrzegając Konstancję. – Mała łuczniczka! Widzisz tę brzechwę, kurwo?! – zakrzyknął, wydobywając z juków długą strzałę, tę samą, którą Dwernicka przestrzeliła mu dłoń w czasie poprzednich odwiedzin na zaścianku. Potrząsnął zabandażowaną szarpiami dłonią, która jeszcze nie zdążyła się zagoić. – Jak widzisz, zachowałem ją sobie dla tej chwili. A teraz imaginuj sobie, gdzie ci ją wetknę, mała ladacznico! Nie – roześmiał się, jakby uprzedzając pytanie dziewczyny – wcale nie tam. Wsadzę ci ją w zęby, kiedy cię będę chędożył. Abyś nie jęczała i przez cały czas wspominała, że niezdrowo jest Zegarta obrażać! Panie Jacku, każ odprowadzić na bok dzierlatkę i wziąć na arkan. Wezmę tę dziewkę do Łańcuta!
– Weźmiesz, ale czekanem w łeb! Na razie ja tu dowodzę. I pytam się – zagrzmiał Dydyński – co to ma znaczyć?! – Wskazał na skowanych szaraczków, a jego twarz nagle stała się ponura. – Siła waćpan Gedeonów znalazłeś – pół zaścianka. I co my niby mamy z nimi zrobić? Do Łańcuta ciągnąć?
– Gedeona nie znaleźliśmy. A to są Dwerniccy, tfu, co gadam, Dwerkowie, chłopi zbuntowani. Będą oni teraz rolę orać dla pana starosty, sprzężaj odrabiać trzy dni w tygodniu, jako konstytucje stanowią. Założy im się zaraz księgę dworską i wszystkie powinności ustanowi.
– Chyba się waszmości rozum pomieszał! To jest szlachecka wieś, a tamci to herbowi szaraczkowie, o czym wie byle kiep w Sanockiem.
– Tacy z nich szlachcice jak ze mnie biskup – zarechotał Zegart. – To są ludzie z urodzenia plebeiae conditionis et ignobiles. Nic im nie pomogą wywody, atestacje, konfirmacje i co tam jeszcze diabeł im podpowie! Będą kijem bierać i po trzy dni w tygodniu pańskiego odrabiać! Za każdy łan kmiecy!
– Waść zapomniałeś, po co tu przyszliśmy?! Mieliśmy łapać Gedeona Dwernickiego, który waszmości spostponował, a nie szlachtę chłopić! Jego mość Stadnicki nic mi o tym nie mówił!
– A po co miał mówić?! Twoja rzecz pojmać Gedeona. A moja – zaprowadzić tu prawo i sprawiedliwość, czyli dokonać egzekucji kaduka na tych oto plebejach!
– Dydyński sum! – wybuchnął Jacek. – Ja jestem od pojedynków, zwad i zajazdów, a nie od schłopiania wolnych szlachciców! To jest crimen, pospolita zbrodnia! Jak się o tym szlachta dowie, trudno będzie nas z kawałków do trumny pozbierać!
– Panie Dydyński, uspokój się, waść! – wrzasnął Zegart siny z wściekłości. – Tyś się za dużo naczytał romansów rycerskich, Długosza i Kromera! Ty mi tu nie strugaj, proszę, Zawiszy Czarnego, boś nie Sulimczyk, ale Nałęcz. A przy tym wywołaniec i banita, jak my wszyscy. Dzisiaj żyjem, jutro gnijem. Przeszkadza ci cnota, tedy ją wycharchnij! Zawadza sumienie, to je winem zalej, jak robaka!
– Veto, panie Zegart. Ja nie pozwolę na takie poniżanie szlachty!