– Patrzcie, ludzie małej wiary! – rzekł tryumfująco. – Oto jest tajemnica, którą przed śmiercią wyjawił mi Prandota. Kiedy wyjeżdżaliśmy na turecką wojnę, tutaj pod kamieniem ukrył konfirmację waszych przywilejów szlacheckich jeszcze z czasów Zygmunta Augusta. Oto jest dokument, którym możecie zaświecić w oczy Diabłu Łańcuckiemu jak psu pochodnią! Oto jest nasza wiktoria i chwała!
Dwerniccy zamarli. A potem gruchnęły wiwaty i krzyki, płacze i wybuchy śmiechu.
Kołodrub pokręcił głową z niedowierzaniem. A Berynda rzucił się w ramiona pątnikowi.
– To tyś teraz nasz brat! – zakrzyknął. – Witaj w domu, mości Gedeonie.
Pątnik nic nie odrzekł. Zmiażdżył Wespazjana w uściskach, poklepał po plecach.
– Oblatujcie ten dokument w grodzie sanockim – mruknął Gedeon. – Przekujcie lemiesze na miecze i trzymajcie straże wokół zaścianka. Tym razem Stadnickiemu nie pójdzie tak łatwo. Bo ja i Bóg jesteśmy z wami!
Rozdział IV
Crimen
Zajazd Stadnickiego ● Fantazja Dydyńskiego ● Ja kaduków nie biorę! ● Zdrada ● Na polu chwały ● Tajemnice Bieszczadu ● Verbum nobile debet esse stabile ● Wymuszona przysięga ● Czarna strzała ● Wojna z Diabłem ● Sejmik w Dwernikach
– Wystawili straże, pilnują się – rzekł Przecław, gdy tylko pozbył się brody i pejsów, odmienił chałat żydowskiego tandeciarza na szlachecki żupan, a kij ze skórką jeża do odganiania psów zamienił na szablę i pas kolczy. – Ale reszta relacji ichmość pana Zegarta niewarta jest funta kłaków. Taka z Dwernik forteca jak z dziupli picza niewieścia.
– A palisady? Blokhauzy, ostróżki są?
– Gdzie tam! To zwykły kurnik.
Dydyński spojrzał pytająco na Zegarta. Sługa Diabła zafrasował się, spuścił głowę.
– Mało wojenny człek jestem – mruknął. – Może mi się jeno zdało... Wiecie dobrze, że na wzroku słabuję.
Dydyński pokiwał głową ze zrozumieniem, bo Zegart łgał jak z nut. Wszyscy wiedzieli, że jego ślepia były równie bystre co u drapieżnego jastrzębia. Powiadano, że sługa łańcucki potrafił nie tylko dojrzeć dukata w cudzej kieszeni z kilku mil, ale również niemal natychmiast obmyślić szybki i skuteczny sposób na jego zagarnięcie.
– Tym niemniej – ciągnął Przecław, dociągając sprzączkę pasa – nie da się wpaść niespodziewanie do wsi konno, bo nawet gdyby przemykać się polami, dostrzegą nas z daleka.
– Widziałeś Gedeona?
– Może jeszcze miałem sprawdzić, która panna to dziewica, a która poćpięga? I tak się na mnie patrzyli jak wilcy na jagnię. Już się bałem, że się czegoś domyślą. Pośrodku wioski, na górce, stoi największe domostwo, prawdziwy Wawel przy tych kurnych chatach. Jeśli gdzie szukać Gedeona, to pewnie tam.
Dydyński namyślał się przez chwilę.
– Podzielimy się na trzy partie – powiedział. – Ty oraz ichmość Zegart weźmiecie hajduków i zakradniecie się od strony lasu. Podejdziecie jak najbliżej chałup, a potem zaatakujecie. Ty, Szatmar – Dydyński spojrzał na ponurego, wąsatego setnika sabatów z Łańcuta – ze swoimi ludźmi uderzycie wzdłuż strumienia. Wetłynka płynie w jarze, więc jeśli zachowacie czujność, nie spostrzegą was. Ja wezmę dworskich semenów, a kiedy usłyszę pierwsze strzały, wpadnę konno do wsi i ruszę prosto na ten największy dwór. Zrozumiano?
Pokiwali głowami bez zbędnych słów. Na zajazd Dydyński wziął z Łańcuta samych najwierniejszych i najpewniejszych ludzi Stadnickiego. Sabatów, hajduków i kozaków, którzy dobywali z Sośnicy Korniakta, bili się jeszcze z Mikołajem Spytkiem Ligęzą o jarmarki w Rzeszowie i na roczkach w Przemyślu. Brali udział w rokoszu sandomierskim, a także we wszystkich zwadach, rankorach tudzież nielegalnych banicjach, rumacjach i intromisjach, które urządzał Stanisław Stadnicki w Ziemi Przemyskiej i Sanockiej.
– Jak tylko w Dwernikach będziecie, zaraz chałupy szturmować. Drzwi toporami rozwalać, do komór wpadać, stogi i szopy przetrząsnąć. Baby i dzieci zostawić w spokoju. Kto by spośród Dwernickich opór stawiał, prać, a dobrze, ale kto by był bezbronny – nie ruszać, bo jak każdy hołota otaksuje sobie byle guza na trzydzieści grzywien, to dobrodzieja naszego, pana łańcuckiego, w ostatniej koszuli ostawimy, kiedy do procesów przyjdzie. Wieś możecie przetrząsnąć, ale dopiero gdy Gedeona znajdziemy. Jeśli kto będzie rabował wcześniej, to daję wam słowo, że takiemu synowi łeb rozwalę i za koniem powłóczę. A potem tak rzyć batogami oćwiczę, że jaja do Krakowa dolecą! Zrozumieliście, szelmy?
Pomruk starczył za odpowiedź. Sabaci i hajducy wiedzieli dobrze, że inna była sprawa z Zegartem, a inna z Dydyńskim. Zegart nie sługiwał wojskowo, a jego słowo znaczyło tyle co dym, stolnikowic zaś nigdy nie darował nikomu niesubordynacji.
– Ruszajcie!
Skoczyli do swoich ludzi – Przecław i Zegart do hajduków, Dydyński do kozaków, a Szatmar do siedmiogrodzkich sabatów. Jacek nad Jackami wskoczył na kulbakę, gwizdnął i na ten znak semeni – rosłe, czerstwe chłopy w zielonkawych samodziałowych żupanach, zbrojni w szable, spisy i samopały – poczęli wsiadać na koń. Stolnikowic odczekał, aż wszyscy zgromadzili się wokół niego, a potem wskazał dróżkę wiodącą na trakt.
Ruszyli ku wiosce z trzech stron, jak wilki z Beskidu podchodzące bezbronną łanię. Po Wetłynce, brnąc po kolana, a czasem i po pas w rwącej wodzie, szli sabaci w kabatach, płóciennych portkach, burkach i rajtrokach. Od strony lasu przemykali się łęgami i zaroślami ledwie widoczni hajducy w brązowawych deliach, bekieszach, ferezjach i kołpakach. Semeni stanęli na skraju boru. Dydyński podniósł rękę w górę. Czekał...
Dwerniccy dali się zaskoczyć. Kiedy dzwon w kościółku rozdzwonił się na trwogę, ludzie Stadnickiego byli już o ćwierć stajania od wioski. Natychmiast poderwali się, wypadli z ukrycia i rzucili biegiem w stronę pierwszych chałup.
– Alt!
Jacek wypuścił konia w skok. Pomknęli gościńcem jak wiatr; łomot końskich kopyt rozbrzmiał głucho, karpy, głazy i przydrożne lipy zostawały w tyle. Jak burza wpadli na rozstaje, skręcili w stronę wioski.
Nikt prawie nie stawił im oporu. Dwóch wyrostków chciało zamknąć główną bramę do Dwernik, ale pierzchli na sam widok nadciągających kozaków. Dydyński rąbnął pierwszego płazem szabli, drugi skoczył na chruściany parkan, rozwalił go, zanim przedostał się na drugą stronę. Inni mieszkańcy uciekali do chałup i stodół. Nikt nie porwał za czekan, szablę czy widły, nikt nie pomyślał o rozpaczliwej obronie.
Dydyński nie zadawał sobie trudu dobywania poszczególnych zagród. Skrzyknął kozaków, którzy już rzucili się do komór, kurników i spichrzy za rabunkiem, a potem pomknął do największego domostwa w wiosce. Duże dębowe wrota były zaryglowane, ale dworek otaczał jedynie lichy, niski parkan przechodzący w płot. Dydyński spiął konia, pochylił się w kulbace i jednym skokiem przesadził pokrzywione chruściane ogrodzenie, lądując na zagonach, wśród dyń, słoneczników, cebuli i rzepy. Kozacy poszli w jego ślady.
Skoczyli konno ku bramie, ale i tu nie napotkali oporu. Wierzeje były zatrzaśnięte, zaryglowane. Dwaj semeni bez rozkazu zeskoczyli z koni, zdjęli zapory, rozwarli oba skrzydła wrót, wpuszczając na podwórze resztę kozaków. Dydyński podjechał do starego, omszałego dworku, zatrzymał się przed gankiem.
– Z koni! Otoczyć dom!
Semeni wykonali rozkaz szybko i sprawnie, jak polska chorągiew kwarciana. Dopadli do ścian dworku z szablami i rusznicami, pochowali się na ganku, w zaroślach przy narożnikach budowli.
– Rąbać drzwi! – rozkazał Dydyński! – Do środka! Chyżo!
Solidne, nabijane bretnalami wrota zadudniły głucho pod uderzeniami siekier i czekanów. Gdzieś za stodołą, od strony kościoła, rozległ się pojedynczy strzał z rusznicy, krzyki, brzęk szabel. Potem wszystko ucichło. Opór Dwernickich nie trwał dłużej, niż potrzeba czasu na odmówienie jednej antyfony, a Jacek nad Jackami był tym niepomiernie zdumiony.
Drzwi zatrzeszczały, grube, pociemniałe bale pękły pod zaciekłymi ciosami i choć czekany i siekiery szczerbiły się na łbach bretnali, przeszkoda poczęła ustępować. Dydyński spoglądał z niepokojem na okna zasłonięte ciężkimi okiennicami, przy których warowali jego ludzie gotowi dawać ognia z rusznic na każdą oznakę oporu. Nic takiego się nie stało. Z dworku nie padł żaden strzał, nikt nawet nie pisnął, nie wzywał pomocy ani imienia Boskiego nadaremno. Dwerniccy siedzieli cicho jak mysz pod miotłą, lecz jeśli myśleli, że przeczekają w spokoju polowanie, tedy się mylili, bo Dydyński był zaiste starym i wytrawnym kocurem. I gotów był przysmażyć pięty samemu diabłu, aby tylko przywieźć Stadnickiemu Gedeona w łańcuchach.