– Waćpanna chyba znasz mnie lepiej niż ja ciebie.
– Widywałam cię na zjazdach i okazowaniach szlacheckich, gdzie stawałam jako czeladnik, hajduk mego dziadunia, Hermolausa zwanego Złotą Czaszą, co teraz bez duszy leży we dworze. Ale ty, mości panie Jacku, nie zwracałeś wtedy na mnie uwagi.
– A dziś tego żałuję. Bo pewnie foremny był z waćpanny hajduczek. A jak w ogóle się zowiesz?!
– Jestem Konstancja Dwernicka.
Powoli ujął ją za dłoń i ucałował. Nie broniła. Spoglądała na niego wielkimi, smutnymi oczyma, jakby nie była w stanie cieszyć się już niczym – ani swą urodą, ani pięknym świtem, ani też towarzystwem pana Dydyńskiego – bądź co bądź kawalera, do którego wzdychała skrycie niejedna podwika i prawie wszystkie młode wdowy w Ziemi Sanockiej.
Cień padł z góry na Jacka i Konstancję. Ktoś stanął za plecami stolnikowica – człowiek, którego nie sposób było przeoczyć nawet w tłumie herbowych panów braci, a co dopiero na pustym ganku dworu w Dwernikach.
– Konstancja – powiedział, a raczej warknął – wracaj do izby!
– Do krosien czy do kołowrotka?
– Do kądzieli, mościa panno!
– Jeśli powtórzysz to jeszcze raz – syknęła – tedy bądź pewien, że przyniosę tu nie tylko kądziel, ale także tę starą stępę z sieni. I rozbiję ci ją na łbie tak mocno, że do końca życia będziesz chodził z obręczami na szyi!
Bez słowa chwycił ją za rękę, przytrzymał. Dziewczyna szarpnęła się, ale dłoń Gedeona trzymająca ją jak w wilczej paści nawet nie drgnęła. Konstancja jęknęła cicho, poznając, że w każdej chwili mógłby zdruzgotać jej rękę na kawałeczki, których nie poskładałby nawet najstarszy owczarz po tej stronie Bieszczadu.
– Znałem jedną kotkę, która szarpała się mocniej – zakpił, widząc jej wysiłki. – Zachowaj swoje siły dla przyszłego męża, dziewczyno. Ostaw nas samych, moja miła, bo muszę pogawędzić z panem Dydyńskim w cztery oczy.
Przyciągnął ją do siebie i – nie wkładając w to więcej wysiłku niż w poprowadzenie rocznego dziecka – podprowadził Konstancję do progu. Patrzył z zimnym uśmiechem, jak znikała w sieni.
– Jestem Gedeon Janusz Dwernicki – rzekł do Dydyńskiego. – Szukałeś mnie po całym zaścianku, panie bracie, a jak powiada Pismo Święte – kto szuka, najduje. Szkoda byłoby, aby tak zacny kawaler jak ty szukał po próżnicy, więc sam cię znalazłem, mości stolnikowicu. Żal tylko, że w błocie i z kulą w plecach.
– Szukałem waszmości nie dla prywaty, ale dla Stadnickiego. U którego służba znaczy teraz dla mnie tyle co plewy na wietrze. Dałem mu kiedyś parol, ale starosta mnie oszukał. Kiedy wyruszałem, rzekł mi, że mam cię ująć, ale nie wspomniał, iż weźmie was w dyby. A ja, mości panie Dwernicki, rozwalam łby i mam wiele żywotów ludzkich na sumieniu, ale nie żyję z kaduków. Urządzam zajazdy, ale nie odbieram nikomu wolności. Tak więc nic do waszmości nie mam, gdyż nie jestem już rękodajnym Diabła Łańcuckiego. I niczyim sługą.
– Mylisz się – mruknął Gedeon. – Nawet nie wiesz, waszmość, jak bardzo. Prawie dwie niedziele temu wstąpiłeś na nową służbę, na siedem miesięcy. I przysięgałeś na Święty Krzyż.
Jacek nad Jackami zamarł z otwartymi ustami, jak złotousty orator sejmikowy, któremu Mazurzy przerwali kwiecistą mowę w pół słowa, waląc kuflem po łbie.
– Jak to... – jęknął. – Przecież ja majaczyłem. Byłem na pobojowisku i spotkałem...
– Byłeś w objęciach kostuchy, mości stolnikowicu. A gdyby nie mój upór, porwałaby cię w tany jak przekupka na comber w Krakowie. Jeno nie wiem, czy mógłbyś wykpić się ortem, bo pani Małodobra przyjmuje tylko dobry pieniądz – ludzkie głowy i dusze. Na szczęście wydarłem cię z jej uścisków. Wyjąłem ci kulę, a ty w zamian za to ofiarowałeś się do mnie na służbę.
– Kiedy? Gdzie?!
– Nie wierzysz, panie bracie?
Gedeon roześmiał się cicho, a Dydyńskiego przeszły ciarki. Dwernicki wydobył z zanadrza mały przedmiot na łańcuszku i rzucił go stolnikowicowi na kolana.
Jacek chwycił go odruchowo, zbliżył do oczu i poderwał się z ławy. To był mały żelazny krzyżyk bez żadnych ozdób i napisów, zakończony na dole trupią głową. Ten sam, na który przysięgał wówczas, na zakrwawionym polu!
– Wraca pamięć, panie bracie?! – zakpił Gedeon. – I co, mości Dydyński, prawda to, że wasze słowo nie dym? Bo jeśli tak, to jestem waszym panem. Chyba że i mnie potraktujecie jak Stadnickiego? Słowo się rzekło, panie bracie, kobyła u płota! Verbum nobile debet esse stabile.
Dydyński milczał. Siedział zawzięty i zasępiony. A potem odezwał się. Twardo, krótko. I na temat.
– Skoro przysięgałem, to mi rozkazujcie!
– Znaczy się już podjęliście decyzję, panie Dydyński?
– Zaprzysiągłem wam. Dałem słowo. A ja słowa zawsze dotrzymuję!
– To dobrze. Posłuchajcie...
– Wy posłuchajcie, mości Dwernicki! – rzekł twardo Dydyński. – Ja nie jestem tołhajem ani beskidnikiem. Ja nie jestem mazowieckim zawalidrogą. Zmusiłeś mnie do przysięgi, więc pamiętaj, że możesz kupić tylko moją szablę. Nic mniej i nic więcej. Mojego honoru nigdy nie oddaję w arendę, choćby mi Niderlandy obiecywano! A to znaczy, że nie uczynicie ze mnie hycla ani małodobrego. Primo tedy: nie zabijam starców, dzieci i niewiast. Nie zadaję tortur. Od tego wynajmijcie sobie kata. Secundo: nie bawię się w kaduki i nagany szlachectwa. Jeśli któryś z tych warunków złamiecie, ja... cofnę moje słowo. Choćbym miał potem wypić piwo, którego sobie nawarzyłem.
– Skoro waść od razu przechodzisz do rzeczy – pokiwał głową Dwernicki – tedy i ja będę się streszczał. Moja familia jest w tarapatach. Wróciłem z niewoli tureckiej tylko po to, aby dowiedzieć się, że Diabeł Łańcucki ma kaduk na Dwerniki i chce obrócić nas w chłopy. Pomożesz mi obronić się przed nim, bo masz lepszą experiencję wojskową niż ja, a twoje wsparcie może okazać się bardzo znaczące i wartościowie.
– Możecie na mnie liczyć. Daję słowo, że noga obcego nie postanie nigdy w waszej wiosce!
– W takim razie czeka cię pierwsza bitwa.
– Stadnicki? Sabaci? Tatarzy?
– Dwerniccy. Tak się wystraszyli Diabła, że chcą uchodzić – bodaj i na Ukrainę, zanim przyjdzie tu armia z Łańcuta i zostawi jeno niebo i ziemię.
– Co mam zrobić?
– Przekonać ich, aby nie odmieniali herbów i wiary na złote talary.
* * *
Na naradę, a właściwie mały sejmik, zwalili się tłumnie młodzi i starzy, kulawi i chorzy. Ci, którzy donaszali żupany, czamary, giermaki i stare szable po pradziadach, razem z tymi, którzy kontentowali się siermięgami, huniami, kijami i świtami, a za buty mieli chłopskie łyczaki i postoły. Przyszli nawet i stanęli skromnie na uboczu trzej kmiecie z Dwernik, dzięki którym Dwerniccy nie liczyli się w poczet szlacheckiej gołoty, w której szlachecki honor starczał za folwarki. Inni panowie polscy i ruscy mieli wsie i miasta, posady, zamki, dwory, młyny, gorzelnie, stadniny, folusze i blechy. Dwerniccy zaś musieli kontentować się Radosem, Pińczukiem i Połoniną – tak bowiem zwali się owi kmiecie. Chłopów na Dwernikach było zatem trzech, a panów Dwernickich więcej niż trzydziestu – wypadałoby zatem, że na każdego szlachetnie urodzonego mieszkańca wioski przypadało po jednej dziesiątej części kmiecia. Rodziło to kłopot ze sprzężajem i orką, bo nigdy nie bardzo wiadomo było, komu i ile mają owi chłopi odrabiać pańskiego. Wreszcie powinności ich zamieniono na daniny i wypuszczono chłopkom ich liche zagony jak Hyrniakom we wsiach na wołoskim prawie. I nie trzeba chyba nadmieniać, że chłopi – zakapiory, których w te dalekie strony zagnały kiedyś waśnie i zwady, a także krnąbrność, upór i nieposłuszeństwo wobec panów – niezmiernie radzi byli z tej odmiany.
Dwerniki w ogóle nazwać można byłoby szpitalem albo wsią na wolniźnie, gdyż często znajdowały tu schronienie różne dziwaczne persony. Nie byli to gwałtownicy i zbóje, bo takowych pan Złota Czasza popędziłby precz, ale poddani uciekający przed uciskiem, słudzy i rękodajni, którzy jak Szawiłła rozgniewali swoich panów. Sieroty i biedacy pozostali po tatarskich najazdach, dziewki wiejskie z brzuchem od pańskiego bęsia, kalecy żołnierze, którzy jeszcze wczoraj stawali dzielnie pod husarskimi i kozackimi chorągwiami, a dziś jeździli po dworach, zarabiając na łaskawy chleb. I trzeba przyznać, że choć w Dwernikach się nie przelewało, Dwerniccy nigdy nie odmówili nikomu kąta do spania i łyżki sałamachy.