13. Ex oriente lux
Siedzieli na dywanie w izbie domu tureckiego kupca Selameta Ułana w Kamieńcu. Czerwony blask płomieni tańczył po ścianach i belkowanym suficie, wydobywał z mroku dwie twarze - zasępioną Dydyńskiego i chytre oblicze Selameta, ozdobione długą, rzadką bródką.
Kupiec wyjął z ust cybuch wodnej fajki. Zastanawiał się. Cena, której żądał ten Lach, była wygórowana. Dziesięć tysięcy czerwonych stanowiło prawdziwy majątek. Jednak branka, którą oferował, warta była i trzy razy tyle. Zwłaszcza gdyby sprzedał ją berlejbejowi oczakowskiemu. Chociaż nie, nie był to zbyt pewny interes. Lepiej byłoby chyba wystawić ją na bazarze w Stambule, choć droga była daleka i niebezpieczna. A może jednak w Oczakowie? Nie! Od kiedy orda budziacka zapuściła się na Podole, ceny młodych niewolnic znacznie spadły. To nie byłby tak dobry interes jak w Stambule.
- Osiem tysięcy - warknął - i ani talara więcej, giaurze! Albo grzbiet ci batogami osmagam!
Dydyński uśmiechnął się szeroko. Groźby zawsze były nieodłączną częścią targowania się z Selametem.
- Bacz, co mówisz, kupcze. Azali znajdziesz na Podolu kogoś, kto ośmieliłby się podnieść na mnie rękę?! A jak sam spróbujesz, to będziesz szukał swej dłoni na tym oto dywanie.
Turek sapnął. Pociągnął nieco wonnego dymu.
- Zgoda! Ale pieniądze wypłacę za dwa dni. Nie mam tu takiej sumy.
- Zapłacisz tutaj i teraz. A pieniądze masz w tej skrzyni.
- Dobrze. Dobrze. - Selamet uśmiechnął się. Przybili sobie ręce na zgodę. Kupiec klasnął w dłonie i kazał słudze przynieść nieco świetnej arabskiej herbaty z ziołami. To był znak, że właśnie dobili targu.
13. Epilog
W dwa dni po nieszczęsnym pogrzebie, w którym zgorzał doszczętnie kościół sidorowski i zwłoki pana kasztelana, do miasta przyjechał znany rycerz, były żołnierz lisowski Jacek Dydyński herbu Nałęcz. Przywiózł ze sobą i złożył na dymiących zgliszczach czarną zbroję okrutnego jeźdźca, który zabił wcześniej synów starego kasztelana i porwał do piekła pannę kasztelankę Ewę. Wieść o tym, iż młody rycerz pokonał czarta, rozeszła się lotem błyskawicy po całym województwie. W Podhajcach i Sidorowie bito w dzwony, a księża odprawiali dziękczynne nabożeństwa za duszę pana Dydyńskiego. Ksiądz przeor Żabczyński w Podhajcach wygłosił nawet długą mowę dziękczynną, w której nazwał pana Jacka obrońcą chrześcijaństwa, defensorem wiary ojców i synem nieodrodnym Korony Polskiej katolickiej, a takoż rycerzem pełnym wszelakich cnót. Wprawdzie złośliwi gadali potem, że wcześniej na rycerzu owym ciążyły banicje i infamie i że pan Dydyński, będąc lisowczykiem, łupił klasztory i nakładał kontrybucję na dobra duchowne. Wiadomo jednak, że gdzie świątobliwy mąż jeden się znajdzie, tedy go zaraz heretyckie, plugawe języki obmawiać poczynają.
Już wkrótce o wyczynach Dydyńskiego poczęły krążyć legendy, jak to czarta za rogi chwycił i z kościoła wyrzucił, a po latach - jak to kasztelankę, co swe dziewictwo Najświętszej Maryi Pannie poświęciła, przed diabłem obronił. Najwięcej opowiadał o nim imć pan Artur z Zabierzowa Machlowski, który był jakoby naocznym świadkiem, gdy diabeł pod postacią rajtara-heretyka wpadł do kościoła w Sidorowie. Niektórzy jednak panowie bracia zadawali kłam tym słowom i twierdzili, iż pan Machlowski, pijanica i warchoł znany, całe te wydarzenia w karczmie przespał i to, co mówi, zna tylko z opowieści innych.
A cóż na to uczynił pan Dydyński? Jako prawdziwie niepokalany szlachcic polski, obrońca wiary chrześcijańskiej świętej katolickiej i rycerz spod kresowych stanic, powołując się na zapisy w księgach, wedle których Ligęza ustanowił go opiekunem panny Ewy, zagarnął szybko obszerne włości kasztelana, w czym pomagał mu jego zaufany klient, szlachetka Wieruszowski. Pan Jacek toczył potem długie procesy i wojny z krewnymi i spadkobiercami Ligęzów, napadał na wsie i folwarki, zajeżdżał dobra sąsiadów, a woźnym, którzy przychodzili do niego z pozwami, kazał zjadać pisma. Będąc jednak prawdziwie miłosiernym katolikiem, pozwalał im odetchnąć pomiędzy zjedzeniem jednego pozwu a drugiego, choć i to nie za długo.
Ostatecznie jednak pan Dydyński osiadł niczym lew na zamkach i starostwach możnego rodu Ligęzów i siedział na nich, póki śmierć nie zasnuła mu oczu bielmem.
Biesy polskie
1. Ostatnia wola hetmana
W kościele ojców Bernardynów czuć było jeszcze polską krew. Na kamiennej posadzce, porąbanych ławach, ołtarzu i malowidłach świętych wciąż widoczne były ciemne plamy. Pamiątką sprzed trzech lat, kiedy Kozacy Hiry i Krzywonosa wpadli do Machnówki rezać Lachów i Żydów.
Jan Dydyński wciąż miał przed oczyma rzeź księży, mnichów, szlachty i mieszczan. Przeżegnał się przy drzwiach, potem ruszył do ołtarza rozświetlonego przez snopy słonecznego blasku. Szedł tam, gdzie na podwyższeniu z kulbak, na stosach sobolowych futer i desek obitych materiami, spoczywał stary człowiek o płonących gorączka oczach, otoczony przez nieliczna służbę.
To był możny pan. Miał siwą brodę i sumiasty wąs, który rozchodził się nad ustami na dwie grube kiście. Leżał w karmazynowej delii z wilczym kołnierzem, w żupanie ze złotogłowiu, skrzącym się od diamentowych guzów i pętlic przetykanych złota nicią. Już z samej swej postawy ten człowiek był równie wart senatorskiego krzesła co król korony, a Pac przysłowiowego pałaca.
Na marach spoczywał Mikołaj Potocki, kasztelan krakowski, hetman wielki koronny. Pogromca Pawluka, Ostranicy i Skidana, tatarskich ord i moskiewskich zastępów, bohater spod Kumejek, Jezupola i Kamieńca; przesławny żołnierz spod Smoleńska, towarzysz i ulubieniec nieboszczyka Koniecpolskiego, pobity i pokonany pod Korsuniem, za który zapłacił Kozakom z nawiązką pod Beresteczkiem.
To już była historia. Bitwy, które stoczył, mogły przydać się tylko na epitafium. Potocki dogorywał. Jego złota, nabijana szmaragdami buława leżała tuż obok polskiej szabli w inkrustowanej srebrem pochwie. Już nie starczało mu sił, aby wziąć ją do upierścienionej ręki. Pan krakowski powtarzał zbielałymi wargami słowa modlitwy i ściskał złoty krzyżyk.
- Mości panie hetmanie - Dydyński skłonił się - jestem na wezwanie waszej miłości.
- Jan... Pan porucznik - wyszeptał Potocki. Kiedy chciał mówić głośniej, jego szept przechodził w charczenie. - Ostatni wierny... Zachorzałem... Niebawem skończę.
- Wasza mość przeżyje nas wszystkich - rzekł Dydyński, ale bez przekonania. Wszak nawet najmniejszy ciura w wojsku koronnym na Ukrainie wiedział dobrze, że buława wielka była już de facto wakatem, a wielcy panowie koronni żarli się o nią jak synowie ladacznicy o ostatniego dukata z matczynego trzosa.
- Modlą się o moją śmierć. Kalinowski, kanclerz... Lanckorońscy, książę wojewoda wileński. Wszyscy myślą - hetman mówił charczącym głosem - żem pod Białą Cerkwią stchórzył, podpisując pakta z Kozakami; że trzeba było kończyć... Chmielnickiego. Ale ja przybyłem tutaj dla pokoju, nie wojny. Pax musi być na Ukrainie. Taka jest ma ostatnia wola. Potocki odetchnął głęboko.
- Konam, mości poruczniku. A umierając, widzę wszystko, com dokonał. Nie chcę pokutować za krew przelaną, pale i szubienice. Odejdę, pozostawiając po sobie wieczysty pokój. Niechaj taką mam pociechę, bo zdycham... jak sobaka.
- Mości panie hetmanie! Nie mówcie tak!
- Waściny ojciec Jacek, stolnikowic sanocki... Ten, co go zwali Jackiem nad Jackami... Zajezdnik... Ten miał koniec godny szlachcica... Pod Zborowem. Z szablą w ręku, przepomniałem, pod kim... służył.
- W chorągwi sanockiej pana Zygmunta Przedwojowskiego.
- Tak, tak. Teraz pamiętam - dyszał Potocki, oblewając się zimnym potem. - Ja do waszmości mam afekt, bo twego ojca nieboszczyka dobrze znałem, życie mi uratował pod Kumejkami, świeć, Panie, nad jego duszą. I dlatego proszę cię o pomoc.