Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Dydyński szybko jak błyskawica porzucił szablę, sięgnął prawą ręką do boku, a potem, gdy padał, z rozmachem wbił kindżał ukośnie pod pachę rajtara, tam gdzie nie chroniła go zbroja... Czarny zacharczał. Dydyński uderzył głową o kamień, zobaczył w oczach gwiazdy, poczuł w ustach słony smak krwi. Osunęli się na posadzkę. Rajtar upadł na bok. Rzęził. Usiłował wstać, ale ostatecznie przewrócił się na plecy, poruszył jeszcze i znieruchomiał.

Dydyński poderwał się na nogi. Ciemne plamy przesłaniały mu wzrok. Krew z rozbitej głowy sączyła się za kołnierz żupana.

Chwiejąc się na nogach, podszedł do czarnego jeźdźca. Koniec... Nareszcie koniec.

Ewa... Spokojna. Będzie ją miał. Będzie miał wszystko... Jakże pragnął jej w tej chwili.

Pochylił się nad ciałem okrytym czarną szmelcowaną zbroją z liliami. Teraz zobaczy jego twarz.

Ostrożnie dotknął przyłbicy. Czyjeś oblicze ukrywało się pod nią... Kto to był?

Wieruszowski?

Ligęza?

Zaręba?

Jasiek?

Ktoś inny...

Odsunął przyłbicę i zamarł. Spod ciężkiego hełmu patrzyło nań dwoje martwych błękitnych oczu...

Nie było pod nimi twarzy. Oblicze tego człowieka oszpecono w okrutnych mękach. Nie miał nosa, resztki warg odsłaniały pożółkłe, wyszczerbione zęby.

Dlatego ukrywał twarz!

Z boku, pod pachą, utworzyła się cała kałuża krwi...

Portret! Oblicze odarte z farby.

Opuścił przyłbicę na pokaleczoną twarz. Kto i kiedy oszpecił tak tego człowieka? Za co?

Sięgnął do sakiewki zabitego. Nie było w niej złota, tylko jakieś papiery. List złożony we czworo, zapieczętowany Lubiczem Ligęzów.

Wielmożny i umiłowany mości panie bracie.

Kocham cię i nie mogę przestać myśleć o tobie, od kiedy tylko zobaczyłam cię, gdyś przyjeżdżał w odwiedziny do mego ojca. Wiem, że mój ojciec podał ci czarne polewkę, ale rzeknę ci jedno - nic to! Uciekniemy, tak jak chciałeś, na Śląsk. Stań pojutrze w południe pod krzyżem na rozstajach, przy wsi Narużnowicze. Tam się spotkamy, mój miły. Czekaj na mnie, proszę...

Ewa z Ligęzów

Papier wypadł z ręki Dydyńskiego. Ten zatoczył się, usiadł obok czarnego rycerza, wsparł o zbroję. Siedzieli tak pospołu - martwy i żywy, połączeni straszną prawdą.

Zmierzchało już, gdy ułożył Chrystiana von Thurna w kaplicy na wieczny spoczynek, wsiadł na konia i ruszył przed siebie.

11. Czarny jeździec

Padł strzał z muszkietu. Koń Dydyńskiego zwalił się z kwikiem na ziemię. Jeździec upadł przywalony jego ciężarem.

Cztery postacie przyskoczyły bliżej. Wystarczył celny cios kolbą rusznicy, by Dydyński opadł bezwładnie. Skrępowali go szybko i powlekli pod drzewo. Oparli o pień.

Dydyński przytomniał powoli. Otworzył oczy. Pachołkowie. Czterej. W barwach Ligęzów.

Najstarszy, z sumiastym wąsem i twarzą poznaczoną bliznami, pochylił się nad szlachcicem.

- Przygotuj się na śmierć, kawalerze. Pacierz zmów.

- Chyba żeś heretyk! - dodał drugi.

- I tak zginę - mruknął Dydyński. - Powiedzcie mi chociaż, kto kazał mnie zabić.

Popatrzyli na siebie.

- Jak to kto? Mości panna kasztelanka. Jej rozkazywać, a nam słuchać.

- Usypiemy ci wysoki kurhan. I nakryjemy kamieniami.

- Nie wstaniesz z grobu jak czarny jeździec. Najstarszy poderwał Dydyńskiego w górę. Pozostali podnieśli rusznice.

Strzały rozbrzmiały głucho. Jeden z pachołków zwalił się na bok, znieruchomiał. Drugi padł na wznak, szamotał się w drgawkach.

Dwa cienie wyskoczyły zza krzaków. Stary hajduk porwał za pistolet, lecz nim skierował go przeciw napastnikom, Dydyński, choć związany, podciął mu nogi. Kula gwizdnęła obok Jacka, odłupała kawał kory z drzewa. W chwilę po tym czekan Jaśka rozwalił łeb pachołkowi. Ostatni z wrogów chwycił za szablę, zwarł się z Wieruszem, a potem padł przeszyty, jęczał jeszcze chwilę i znieruchomiał.

- W ostatniej chwili! W ostatniej! - wydyszał Jasiek.

Wierusz i jego syn podźwignęli Dydyńskiego z ziemi. Przecięli więzy. Stary szybko wlał w usta szlachcica łyk gorzałki.

- Stokrotnie dzięki, panie Wieruszowski - wyszeptał Dydyński. - Lepiej.

Długo siedzieli, patrząc na ciała zabitych, na krew i leżące na ziemi arkebuzy. W końcu Jacek odezwał się pierwszy:

- Zabiłem go.

- Wiem. Nie miał wiele życia przed sobą. Wtedy, sześć lat temu, skończyło się jego życie. Przyjechał pod kapliczkę ze swoją kompanią. Tam już czekali ludzie Ligęzy. W zasadzkę zwabiła go kasztelanka... Panna Ewa. Kazała go oszpecić. To dlatego ukrywał twarz.

- Pomagałeś mu?

- Dlaczego nie? Ale nie zabijałem.

- Skąd przybył?

- Przyjechał pół roku temu. Mówił, że śmierć lepsza od takiego życia.

- Chciał zemsty?

- Nic mu nie zostało. Co teraz, panie Dydyński? Pójdziemy w lasy?

- Nie. - Jacek uśmiechnął się. - Jeszcze nie wyrównałem rachunków. Pojedziemy.

- Ale dokąd?

Dydyński nie odpowiedział.

12. Castrum Dolores

Płomienie zahuczały, objęły cały dach kościoła. Powiało gorącem, grozą, trzasnęły walące się belki. Ogromna łuna pożaru oświetliła całe miasto.

Czarny rycerz i jeździec na białym koniu stali wśród dymu i płomieni. Konie chrapały przerażone bliskością pożaru, wyrywały się do ucieczki.

- Dokąd, czarny diable! - zakrzyknął Zaklika, przytrzymując stającego dęba konia. - Puść pannę! Zostaw ją w spokoju. Ja nie jestem Dydyński... On był głupcem!

- Panie Zaklika, miłuję cię! - wykrzyknęła kasztelanka. - Zabij go! Zabij go, proszę - zaszlochała. - Ja nie...

Jeździec uderzył ją pancerną rękawicą w skroń. Głowa Ewy zwisła bezwładnie.

Zaklika krzyknął w furii i uderzył konia ostrogami. Pędził wprost na czarnego jeźdźca. Jak burza wpadł na rajtara. Jego szabla świsnęła w powietrzu, zadając morderczy cios.

Brzęk stali... Ostrze odbiło się od klingi.

Świst szabli.

Konie odskoczyły od siebie. Zaklika krzyknął, gdy szabla czarnego jeźdźca chlasnęła go po ręku. Chwycił się za przedramię, wymacał krew.

- Poniechaj mnie - odezwał się jeździec zimnym, lodowatym głosem - a będziesz żyć.

- To puść ją! Uwolnij ją - sokolicę moją najdroższą!

- Nie, panie Zaklika. Ona jest moja!

Szlachcic poderwał konia do biegu. Kopyta załomotały na kamieniach. Jeździec uderzył konia ostrogami. Wierzchowce minęły się o włos. Szabla Zakliki rozminęła się z ostrzem jeźdźca...

Husarski brzeszczot przeciął ogniwa kolczugi jak szmatę, zazgrzytał na kościach.

Zaklika wstrzymał konia, spojrzał z niedowierzaniem na krew płynącą z rany na boku, a potem wypuścił szablę i osunął się po grzbiecie konia na ziemię. Rumak wierzgnął, zrzucił go, popędził w stronę bramy.

Zaklika wsparł się na rękach. Chciał wstać, ale nie starczyło mu sił.

- Umieram! - krzyknął. Odwrócił się w stronę jeźdźca.

- I tak umrę - wyjęczał. - Więc pokaż mi swoje oblicze. Chcę wiedzieć, kim jesteś.

Jeździec zawahał się. A potem uniósł przyłbicę. Blask pożaru oświetlił jego młodą, śniadą twarz poznaczoną kilkoma bliznami. Twarz Jacka Dydyńskiego.

Zaklika zajęczał.

- Dałeś waść słowo - wycharczał. - Dałeś słowo Ligęzie, że zabijesz jeźdźca.

- I dotrzymałem go. A nie obiecywałem nic więcej poza jego śmiercią...

- Dlaczego... Miłuję Ewę... Nikt...

- Śpij - szepnął Dydyński. - Śpij, panie Zaklika. I nie myśl o niej.

Zaklika padł na plecy, rozłożył ramiona i tak już pozostał, martwy, w kałuży krwi, pod boczną furtą płonącego kościoła.

Czarny jeździec ruszył przed siebie. Daleko w noc poniósł się złowieszczy tętent kopyt i zatrważające chrapanie karego wierzchowca. Pędził wprost do piekła, aby oddać diabłu to, co od dawna należało do niego.

37
{"b":"122818","o":1}